Waldek VI – Wieśmin, Dziki Won!

Wrześniowe słońce barwiło horyzont na purpurowo. Upał odszedł prawie w zapomnienie, a w powietrzu czuć już było wieczorną wilgoć. Jaszczuk nieśpiesznym krokiem przechadzał się po polu. Lubił tą popołudniową, leniwą porę kiedy to mógł w spokoju, jedynie sam na sam ze swoimi myślami kontemplować sielankową atmosferę wiejskiego pola. Brzęczenie owadów, śpiew ptaków i świeża, przedwieczorna bryza wprawiała go w błogi, melancholijny nastrój. Mimo pozornie prostego charakteru był on raczej człowiekiem wrażliwym i skłonnym do refleksji. Schylił się i wyrwał z ziemi dorodną marchew. Otrzepał z piasku, , wyjął scyzoryk z kieszeni i nieśpiesznie zaczął obierać z twardej skórki. Po chwili jął rozgryzać jej korzeń i delektować się cudownym smakiem własnych plonów. Jego myśli nieśpiesznie i chaotycznie zaczęły wędrować w kierunku gospodarskich spraw. Zastanawiał się co i gdzie zasiać na wiosnę. . Doszedł do fragmentu zasianego kukurydzą i stanął jak wryty. Połowa jego uprawy leżała pokotem. Pole uprawne znaczyły świeże ślady rycia. Poprzegryzane łodygi i nadgryzione kolby jednoznacznie wskazywały na winowajcę, a raczej winowajców. Cholerne dziki – Jaszczuk zmiął przekleństwo w wargach. Splunął po d nogi. Z przerażeniem zaczął szacować straty. Sześć arów jak nic poszło na zmarnowanie. – gorzko podsumował. Te cholerne dziki! Że też nie można się ich pozbyć raz na zawsze. Szybko odgonił tę myśl. Tak naprawdę był miłośnikiem przyrody i chęć wymordowania każdego przedstawiciela dziczego gatunku przyszła mu na myśl tylko z uwagi na silne wzburzenie. Rozejrzał się po sąsiednich polach. Inne uprawy również nosiły ślady żerowania. Podrapał się po łysiejącej głowie. Ki czort? Ile tych dzików musiało być? Większość działek rolnych graniczących z lasem było mocno zrytych. Spojrzał pod nogi. Coś było nie tak. Takich głębokich śladów raczej nie zostawiają dziki. Coś się dzieje niedobrego, bardzo niedobrego – pomyślał. Rzucił okiem jeszcze raz na pobojowisko i zawrócił w kierunku obejścia.
Następnego dnia była niedziela. Jaszczuk odświętnie ubrany stanął na progu domu. Przytulił czule żonę i udał się na niedzielną mszę. Po skończonym nabożeństwie wyszedł z wiejskiego kościoła i przysiadł na ławeczce obok dzwonnicy. Pogoda wręcz rozpieszczała. Ostatni, panujący przez kilka dni męczący skwar odszedł w zapomnienie. Lekki wietrzyk delikatnie mierzwił grzywkę Jaszczuka. Ten kilkukrotnie skłonił głowę pozdrawiając znajomych wychodzących do domu po nabożeństwie. Po chwili dosiadł się do niego stary ksiądz proboszcz. Niech będzie pochwalony, panie Jaszczuk – zagadnął przyjaźnie. Widzę, że radość życia aż z pana tryska? Bardzo dobrze. Potrzebujemy tego jak wody na pustyni. Rzadka to umiejętność cieszenia się z dobroci chwili. A widzi ksiądz, bo ja już taki jestem. Potrafię jakimś cudem, dzięki Bogu czerpać radość z każdego momentu życia. Nie oznacza to, broń Boże, że nie dostrzegam problemów. Święte słowa – dodał kapłan. Optymizm to nie jest ignorowanie złego tylko całokształt podejścia do spraw ziemskich i boskich. Jaszczuk pokiwał głową. A wie pan, panie Jaszczuk, że znowu pojawił się problem z dzikami? – zapytał nagle proboszcz. Rozmawiałem z młodym Rachoniem i sklepową Jadźką. Mówili, że pod lasem to pole mają już prawie zupełnie zryte. Wiem – smutno potwierdził Jaszczuk. To samo u mnie. Sześć arów kukurydzy poszły w diabły – powiedział i zaraz splunął pod nogi. Właśnie. W diabły – potwierdził proboszcz dziwnie poważnym głosem. Ksiądz też coś czuje niepokojącego – Jaszczuk odważył się zapytać. Obaj spojrzeli sobie w oczy. Nie musieli odpowiadać. Milczeli dłuższą chwilę. Przed wojną – zaczął ksiądz, podobno przed wojną też był tu taki przypadek. Opowiadał mi dawno temu stary organista. Nie pamiętam tylko jak to się skończyło. Czy samo przyszło i odeszło czy trzeba było przedsię1)wziąć jakieś środki. A egzorcyzmów nie może ksiądz spróbować? – zapytał z nadzieją w głosie Jaszczuk i przeżegnał się uroczyście. . To zawsze można – odparł ksiądz. Ale niestety mam wrażenie graniczące z pewnością, że ja zbyt słaby jestem na takie rzeczy. Ale jakby ksiądz mógł chociaż modlitwę do świętego archanioła Michała odmówić – zaproponował rolnik. To i oczywiście – potwierdził proboszcz. Modlić się będę i prosił Pana Boga żeby nas od złego obronił. No, my tu gadu gadu, a Marysia z obiadem czeka – rzekł ksiądz i podniósł się z ławki.
Dwa dni później Jaszczuk udając się do sklepu napotkał na drodze Rachonia powożącego furą. Wsiadaj, podwiozę cię – zaproponował kolega. Ten szybko wskoczył na ławeczkę z przodu. Obejrzał się i omal nie spadł ze zdziwienia. Na wozie leżała drewniana psia buda, przy której na snopku słomy spał Rachoniowy pies – ogromny, kudłaty kundel w typie owczarka podhalańskiego. Gdzie ty psa wieziesz – zapytał Jaszczuk. Dziki, to jedyny sposób żeby cokolwiek ocalało na polu – stwierdził Rachoń. Postawię budę na granicy lasu, przywiążę Budrysa na długim łańcuchu i niech pilnuje skubaniec. Źle mu nie będzie. Wodę i żarcie mu przecież będę donosił. Myślisz, że to pomoże? – pokiwał głową z niedowierzaniem współpasażer. Bo na moje to szkoda psa. Mam złe przeczucia, że to nie są zwykłe zwierzęta. Rachoń nachmurzył się. Nie widzę innej możliwości. Wyłazi toto z lasu co wieczór i żeruje. Budrys jest duży i groźny. Na pewno da radę. A przynajmniej szczekaniem ostrzeże, że coś się dzieje i w razie czego przybiegnę mu na pomoc. Żeby ci się udało, żeby ci się udało – odpowiedział smętnie Jaszczuk, choć w głębi duszy nie wróżył akcji większego powodzenia.
Zapadł zmrok. Jaszczukowie kładli się już do snu, kiedy to zza okna z kierunku pola dobiegło głośne ujadanie. Co to? – zapytała Magda, żona Jaszczuka. To Budrys – odpowiedział mąż. Rachoń przypiął go na łańcuchu pod lasem żeby dziki odstraszał Słyszysz jak szczeka? Pewnie wywęszył gadzinę. Oboje nasłuchiwali zajadłego szczekania. Nagle nocne powietrze przeszył straszliwe skamlenie, które po chwili przeszło w agonalne rzężenie. Moment później znów zapanowała nocna cisza. Serce Magdy biło jak kowalski młot. Co się stało? Jaszczuk blady na twarzy nic nie odpowiedział Wtem rozległo się głośne dobijanie do drzwi. Jaszczuk zerwał się na równe nogi i wybiegł do sieni. Chwycił trzymany przy drzwiach styl od kilofa i zapytał. Kto to? Otwieraj, to ja, Rachoń – dobiegł głos z zewnątrz. Jaszczuk rzucił się do zamka i otworzył drzwi koledze. Wyjrzał na dwór obejrzał się w lewo, prawo i zatrzasnął drzwi szybko przekręcając zasuwę zamka. Słyszałeś? – zapytał drżącym głosem blady jak śmierć Rachoń. Wszyscy słyszeli – potwierdził Jaszczuk. W drzwiach do pokoju ukazała się postać Magdy odziana w nocną koszulę. Chodźcie do po pokoju, nie stójcie tak przy tych drzwiach – rzekła drżącym głosem. Cała trójka udała się do stołu. Magda wyciągnęła z kredensu butelkę wódki i trzy kieliszki. To na uspokojenie – polała alkohol do kieliszków. Rachoń drżącą ręką sięgnął po szkło i szybko przełknął zawartość. Już mi lepiej – odrzekł lekko się krztusząc. Ale co my teraz zrobimy? Teraz nic – w nocy nie ma co ryzykować – trzeźwo zauważył Jaszczuk. Kiedy tylko się rozjaśni pójdę z tobą zobaczyć co się stało. Trzy godziny później dwóch kolegów stało obok psiej budy na skraju lasu i Rachoniowego pola. Wyrażenie „obok psiej budy” może być nieco na wyrost, bowiem z drewnianej konstrukcji zostały jedynie porozrywane kawałki. Pies, a raczej to co z niego zostało spoczywał kilka metrów dalej. Kupka porozrzucanych, ogryzionych dokładnie z mięsa kości znaczyła miejsce nocnej tragedii. Gruby, stalowy łańcuch nosił ślady jakby ugryzień wielkich, stalowych zębów. Jaszczuk z paniką w oczach obserwował okolicę. Jak wzrokiem sięgnąć wszystkie uprawy nosiły ślady dziczego bagrowania. Rachoń uklęknął przy kościach i płakał cicho. Twarz ukrył w dłoniach…
Kilka godzin później cała wieś wiedziała już jaki los spotkał Rachoniowego Budrysa. Pod sklepem rajcowano już o całym wydarzeniu. Po chwili do towarzystwa dołączył również sam zainteresowany. Rachoń z grobową miną sączył zimne piwo. Jaszczuk poklepał go po plecach. Na pewno znajdzie się jakiś sposób na tego czorta. To nie są normalne dziki – dodał ktoś. Tak, przed wojną podobno też się coś podobnego wydarzyło, tyle, że tam zeżarło gajowego. Złe idzie, nadchodzi – zajęczała sklepowa Jadźka . A ksiądz proboszcz nie może pomóc? – zapytał znowu ktoś z towarzystwa? Rozmawiałem z nim – odpowiedział Jaszczuk. Proboszcz zapewnił, że zrobi co może. No to widać niewiele może – z przekąsem zauważył młody Paciej. A idź, to nie takie proste – obruszył się Rachoń. Tu trzeba, powiedziałbym nie lada specjalisty. Nagle wszyscy umilkli jakby w jednej chwili wpadli wspólnie na ten sam pomysł. Ich spojrzenia skierowały się w kierunku drogi, której poboczem kroczył odziany w wyciągnięty dres zaniedbany, długowłosy blondyn. Postać szła lekkim, kołyszącym na boki krokiem i śpiewała coś pod nosem. Gerard – szepnął Rachoń. W nim ostatnia nadzieja. No nie wiem – zwątpił Jaszczuk. Po tym jak żeśmy go ostatnio potraktowali to nie liczyłbym na jego pomoc. Ale sam wiesz kim była jego babka – nie rezygnował Rachoń. On pochodzi z tych wiedzących. Co z tego, że lekko głupkowaty? Na pewno część mocy ma. Takie rzeczy pozostają w rodzinie. Tymczasem Gerard kołysząc się dotarł pod sklep. Zauważył grupkę ludzi i spojrzał im hardo w oczy. Co? – wziął się pod boki. Jak trwoga to do Gerarda. Ty już wiesz – stwierdził ktoś z uznaniem? No pewnie, że wiem – obruszył się blondyn. Od kilku dni czuję, że jest coś nie tak. Zła moc się nagromadziła w takich ilościach, że jeżeli ktoś tego wrzodu nie przetnie to nie ręczę co się może stać. Jaszczuk postanowił wziąć byka za rogi. To znaczy, że pomożesz? – zapytał z nadzieją w głosie. Jeszcze czego – parsknął Gerard. Sami sobie radźcie z problemem. Jak przychodzi co do czego to zawsze z podkulonymi ogonami do Gerarda. Jak to mówicie? Gerard z Rowu, bo niby pijany w rowie spałem? Gerard zwany białą myszą, bo niby już delirkę mam od picia? A wy co? Abstynenci wszyscy nawróceni? Zawsze za wiejskiego głupka mnie mieliście, chociaż dzięki mnie po tej okolicy nie grasują, a raczej nie grasowały żadne zombiaki, utopce, strzygi, wampiry i inne ciulstwo. Ale wy oczywiście nie wierzycie. Dopiero jak dowody na tacy leżą i strach w dupę gryzie to usłużnie, grzeczniutko… „Gerard, pomóż”. A Gerard ma to głęboko w dupie. Ja sobie poradzę. Gorzej z wami. A zresztą – Gerard uśmiechnął się pod nosem. Może i pomogę. Przynajmniej udowodnię wam niedowiarkom, że świat nie jest taki prosty na jaki się wydaje. Dajcie tylko paczkę Marlboro i sześć piw. Towarzystwo odetchnęło z ulgą. Szybko zrzuciło się na wynagrodzenie dla Gerarda. Ktoś wręczył mu dwie paczki papierosów i osiem zimnych puszek.. Wierzymy w ciebie – bąknął Jaszczuk.
Zmierzchało się. Gerard uzbrojony w naostrzoną maczetę i butelkę Hukinolu wymieszanego z wodą święconą szedł szybko pewnym krokiem w kierunku ciemnej linii lasu. Zaczął już dostrzegać czarne sylwetki zwierząt. Odkręcił butelkę, ujął maczetę w prawą rękę i rzucił się pędem w stado zwierząt. Dziki dostrzegłszy go poczęły uciekać w kierunku drzew. Gerard wpadł na bagrowisko. Wion! Won! Dziki won! – zaczął krzyczeć i rozlewać zawartość flaszki po glebie. Po chwili na polu pozostał tylko on sam… No prawie sam… Gerard usłyszał za sobą basowe chrumkanie. Odwrócił się. Dzik był wielkości młodej jałówki. Czarna jak sadza, matowa sierść zdawała się błyszczeć. Wielkie jak sztylety fajki odyńca sterczały z rozdziawionej paszczy. Oczy, które się w niego wpatrywały z nienawiścią przybrały purpurowy blask. Czego tutaj śmiertelniku? Nie widzisz, że król dzików wyszedł na żer? Teraz zginiesz!. Dzik rzucił się galopem w stronę Gerarda. Pogromca potworów prawie uskoczył. Niestety potknął się o wystający kamień i runął na plecy. Maczeta wypadła mu z dłoni. Król dzików z szybkością geparda skoczył na leżącego przeciwnika i wbił mu ostre zęby w krtań. Biedny Gerard zdążył tylko głośno krzyknąć…
Słyszałeś – Spytał Waldek. Jakby ludzkie wycie z kierunku lasu obok sąsiedniej wsi. Przesłyszało ci się – odpowiedział Gałązka i wlał zawartość metalowego wiadra do taczki. Może, bo kac mnie niemiłosierny męczy po tym twoim bimbrze – Waldek pociągnął długi łyk piwa prosto z puszki. Co cię podkusiło żeby dodawać te zioła do zacieru? Chciałem wyprodukować prawdziwy absynt. Wiesz, piołun, anyż, koper włoski i jakieś inne, których nie pamiętam. Nie przeczę – Waldek oblizał się z uznaniem. Dobre to było, ale jak się przesadzi to chce łeb urwać. A właśnie, co ty robisz z tą bragą po destylacji? . A wywożę na pole i karmię tym dziki – odparł Gałązka jakby czynność dokarmiania dzików była najzwyklejszą rzeczą na świecie. Wywiozłem tam starą wannę, wkopałem pod lasem i wylewam im pozostałości kotła. Jak sobie podjedzą to przynajmniej moje ziemniaki w spokoju zostawiają. A nie boisz się, że je potrujesz albo jakieś mutanty z nich wyrosną – Waldek wyraził swoje uzasadnione spostrzeżenie. Eeee tam, to niemożliwe przecież – Gałązka chwycił uchwyty taczki. Chodź ze mną. Zawieziemy karmę zwierzakom.

7 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink