Waldek IX – Wcięty Mikołaj

Gałązka spojrzał przez brudną, okienną szybę na zewnętrzny termometr i aż oczy otworzył szerzej ze zdziwienia. Dwadzieścia stopni… Druga połowa listopada… – wyszeptał ni to do siebie, ni to do Waldka, który w międzyczasie pałaszował miskę zupy ogórkowej. Ja bym się tam na twoim miejscu cieszył – odrzekł Waldek z pełnymi ustami. Popatrz. Cały czas złota polska jesień, nie trzeba w piecu palić tak mocno… A śnieg i mróz i tak prędzej czy później przyjdą. Niby tak… – odrzekł Gałązka. Ale moim zdaniem skoro teraz taka temperatura to zima raczej będzie ciepła. A ja ci mówię – Waldek o mało co nie zakrztusił się kawałkiem kartofla, że nie minie tydzień i spadnie śnieg. Po czym to wnioskujesz – zapytał kolega. Po tym, że jeszcze nie było tak żeby śniegu nie było – odpowiedział filozoficznie Waldek z pewnością w głosie. Nie minął tydzień i Gałązka musiał z niechęcią pochwalić zdolności prognozowania pogody swojego druha. Temperatura spadła zasadniczo, czyste dotąd niebo zakryły ołowiane chmury, a z nieba zaczął prószyć biały puch. Śnieg padał przez pięć dni i pod koniec miesiąca cała okolica tonęła pod grubą pokrywą białego guana. Początkowa radość ustąpiła miejsce irytacji na konieczność codziennego odgarniania podjazdów i ścieżek. Autobusy zaczęły się spóźniać. Służba drogowa jak co zimę nonszalancko traktowała swoje obowiązki. Pług śnieżny widywany był stanowczo zbyt rzadko. Nastał grudzień, a po tygodniu lekkiej odwilży mróz na nowo zacisnął żelazne okowy i zmroził okolicę. Ponownie sypnęło. Miejscowa dzieciarnia zaczęła oblegać okoliczne pagórki i ślizgawki. Tu i ówdzie pojawiły się ulepione bałwany z marchewkowymi nosami i oczami z kawałków węgla. Powoli wszystkich opanowywała przedświąteczna atmosfera. Gałązka od tygodnia uwijał się jak w ukropie destylując dojrzewający od września zacier na alkoholowe zapasy świąteczno-noworoczne. Puste, plastikowe skrzynki po butelkach powoli zapełniały się półlitrówkami z wysokooktanowym wypędem. Przydałaby się jakaś luksusowa zagrycha – zaproponował Waldek odstawiając w międzyczasie w kąt stodoły umytą, pustą beczkę po zacierze. No, ba – uśmiechnął się Gałązka. Co prawda do świąt jeszcze tydzień, ale skłusować jakiegoś dziczka na pewno zdążymy. A zastawiłeś wnyki – zapytał kompan? Tym razem mam coś specjalnego – Gałązka uśmiechnął się z błyskiem w oku. Podszedł do regału, uklęknął i wydobył spod niego długie zawiniątko. Po odwinięciu naoliwionego papieru oczom dwójki ukazała się stara prochowa flinta o grubej lufie i jeszcze wredniejszym kalibrze. Skąd to masz? – Waldek aż oczy przetarł ze zdziwienia. Pamiątka rodzinna – odrzekł z dumą Gałązka. Nie pokazywałem ci wcześniej, bo nie miałem prochu, kapiszonów i kul. Ale w tym roku udało mi się je zdobyć tym razem. Więc zamiast łapać dziczyznę w potrzask zabawimy się w prawdziwych myśliwych. I to w dodatku takich z Afryki, bo kaliber tego potwora pozwala chyba nawet na ubicie nosorożca. Pokaż – zainteresował się Waldek. Dokładnie obejrzał wylot lufy, orzechowe łoże, zamek i kominek na kapiszon. Tutaj Waldusiu wsypujesz uncję prochu – cierpliwie tłumaczył Gałązka, owijasz kulę we flejtuch… to znaczy taką naoliwioną szmatkę, dobijasz wszystko stemplem, odciągasz kurek, nakładasz kapiszon na kominek i możesz już strzelać. Jak się uwiniemy z bimberkiem to za parę dni wypróbujemy całość. Waldek aż zatarł ręce. Dasz postrzelać? Oczywiście – zgodził się kolega, ale pamiętaj, że to nie jest zabawka. No co ty nie powiesz? – zapytał ironicznie Waldek. Oczywiście, że to poważny sprzęt i nie mam zamiaru lekkomyślnie się z nim obchodzić. Pójdziemy w szczere pole, poćwiczę sobie na pustej przestrzeni strzelając do chmur – obiecał. Minęło kilka dni. Krótki, zimowy dzień miał się ku końcowi. . Gałązka i Waldek, okutani w ciepłe kurtki i czapki, uzbrojeni w czarnoprochową flintę i dwie półlitrówki samogonu wyszli na pole za wsią. Gałązka począł instruować kompana ze sztuki ładowania i strzelania. Waldek zatknął kapiszon na nabitą przez siebie wcześniej strzelbę i wypalił prostopadle w górę. Rąbnęło jak z armaty i ułamek sekundy później do uszu zdziwionych kolegów dobiegł dźwięk przypominający żałosny ryk i nerwowe przekleństwo w obcym języku. Po chwili wieczorną szarówkę przeciął odgłos syreny alarmowej, a nad głowami dwójki niedoszłych kłusowników z hukiem przeleciał duży obiekt, który po chwili z impetem wbił się w oddalony o pół kilometra sosnowy młodnik wzbijając w powietrze tumany śniegu i rozrytej ziemi. Widziałeś to? – spytał zdziwiony i pobladły na gębie Waldek. Tttttak… Chyba trafiłeś w jakiś obiekt… Może zestrzeliłeś samolot??? Gdzie tam – zastanowił się Waldek. Słyszałeś wcześniej żeby coś tutaj latało? Tak czy inaczej biegnijmy zobaczyć co to spadło. Może ktoś potrzebuje pomocy. Lądowanie sądząc po widoku i odgłosie było dosyć twarde…
Kilka minut później obaj przyjaciele dobiegli do młodnika i zastali niezwykły widok, niemożliwy do błahego wytłumaczenia wypitym wcześniej alkoholem. Las niskich sosenek został przeorany pasem o długości około dwudziestu metrów. Na jego końcu wywrócone na lewy bok spoczywały wielkie, czerwone sanie. Na ich przedzie z ziemi gramoliło się siedem reniferów. Tylko jeden z czerwonym nosem, najwidoczniej ugodzony waldusiową kulą, spoczywał martwy na ośnieżonej ściółce. Wokół sań walały się porozrzucane kolorowe paczki. Leżał tam również gruby facet z długą, białą brodą w stroju czerwonego krasnala. To niemożliwe… to niemożliwe… – Gałązka starał się zaprzeczyć temu co zobaczył. Zestrzeliłeś zaprzęg Świętego Mikołaja… Ale, ale… jak to? Przecież Mikołaj nie istnieje? – bronił się nerwowo Waldek. No to co to tutaj leży? – Gałązka szerokim gestem wskazał miejsce katastrofy. Ufo wylądowało czy co? Renifery zdążyły otrząsnąć się z pierwszego szoku i poczęły skubać sosnowe gałązki. Gałązka i Waldek podeszli do leżącego grubasa. Waldek przyłożył mu ucho do piersi. Żyje – odetchnął z ulgą słysząc bicie serca. Pociągnął nosem. Zastanowił się chwilę i obmacał leżącą postać. Z wewnętrznej kieszeni czerwonego kubraka wydobył fiński paszport na nazwisko "Joulupukki". Z zameldowaniem w Rovaniemi, oraz sporą stalową, opróżnioną do połowy półtoralitrową piersiówkę z wygrawerowanymi elfami obsługującymi alembik. . Odkręcił korek i powąchał. Ja cię nie mogę… bimber z borówki brusznicy – stwierdził wesoło Waldek. Spojrzał w twarz nieznajomego. Długa biała broda, rozmyte rysy twarzy i wyraźne, spękane żyłki na nosie dobitnie świadczyły o tym, że Mikołaj sobie w życiu nie krzywdował. A ty co byś zrobił latając w taką zimnicę? – Gałązka starał się usprawiedliwić starego. W każdym razie wygląda na to, że nic takiego mu nie jest. Wypadł po prostu z sań i zasną snem sprawiedliwego pijanego. Wszystkie renifery, oprócz rzecz jasna czerwononosego wyszły również z całego wypadku bez szwanku. Sanie, choć poobijane nie wydawały się na pierwszy rzut oka uszkodzone. Waldek i Gałązka przewrócili je z powrotem na płozy, powrzucali pogubione prezenty i chwytając za nogi i ręce umieścili troskliwie Świętego Mikołaja na ich dnie. A co z tym czerwononosym – Waldek wskazał kciukiem martwe zwierzę. Gałązka podrapał się po głowie. W sumie szkoda zostawić. To przecież jakby nie było dziczyzna… Życia mu nie wrócimy, a tak zostawiać dobrą chabaninę? Chwilę później zwłoki Rudolfa spoczęły obok pochrapującego przybysza z Laponii. Obaj towarzysze zasiedli za lejcami. Latać tym nie umiem – Gałązka rozejrzał się po pulpicie sterowniczym, ale może samymi reniferami da się powozić jak końskim zaprzęgiem. I rzeczywiście po kilku próbach udało się jako tako wyjechać z młodnika. Wio! – Gałązka puścił wodze i skierował zaprzęg skrajem lasu wprost do swojego gospodarstwa. Sanie zaparkowali w stodole. Wyprzęgnięte renifery znalazły schronienie w pustym chlewie. Waldek sypnął im do koryta kilka wiader wysłodków z buraków cukrowych. Zwierzaki zaczęły pałaszować z apetytem. Nadal śpiącego brodacza troskliwie umieścili na kanapie w kuchni. Dopiero na końcu niemiłosiernie strudzeni usiedli przy stole. Nastroje mieli nie do pozazdroszczenia. I co teraz zrobimy? – ? – retorycznie zapytał Waldek. Jutro wigilia, a ten sobie tu leży nawalony jak chatka Puchatka. Renifery w stodole… Prezenty nie rozwiezione… Jak żyć?… Gałązka spojrzał kuso na chrapiące w niebogłosy przepite zwłoki Mikołaja. Tak… przez jedenaście miesięcy bezrobocie, zimna na kole podbiegunowym, więc chłop się po prostu rozpił… W tym momencie brodaty grubas zacharczał, chrząknął i otworzył oczy. Poderwał się nagle i usiadł. Rozejrzał dookoła i zapytał po polsku: Gdzie ja jestem? Gałązka i Waldek spojrzeli dziwnie na siebie. Nooo… – Waldek próbował wydukać jakąś sensowną odpowiedź, ale Gałązka był szybszy. Miałeś groźny wypadek. Ktoś zastrzelił twojego renifera i rozbiłeś się z całym zaprzęgiem w lesie. Ledwo cię odratowaliśmy spod tej lawiny… Mikołaj zrobił wielkie oczy. Jakiej lawiny – zapytał macając się po piersiach. A gdzie moja piersiówka. Gałązka spostrzegł, że zapędził się w wyjaśnieniach w kozi róg. Eeee… twoją piersiówkę opróżnił pies bernardyn, którego wzięliśmy na akcję ratunkową. Zaraz, zaraz, ale czy bernardyny nie noszą ze sobą beczułki z rumem? – nadzwyczaj trzeźwo zauważył Mikołaj. Tak, tak – potwierdził szybko Waldek. Ale rum wcześniej wypił niejaki Paweł Gaciak. Taka okoliczna menda. Mikołaj spojrzał na swoich wybawicieli jak na debili. Coś mi się kupy nie klei ta wasza opowiastka. Gdzie są moje sanie z prezentami i renifery? Nic się nie bój – Gałązka próbował być ugodowy. Renifery, sanie i prezenty są bezpieczne w mojej zagrodzie. Zadbaliśmy o wszystko – dodał Waldek. Uff – odetchnął staruszek. . Mówicie, że wszystko w porządku? Tak, oprócz jednego renifera, o którym mówiliśmy. Jak tylko jednego to nie ma aż takiej tragedii – stwierdził Mikołaj drapiąc się po nosie. Waldek postanowił trochę ocieplić pierwsze wrażenie. Podszedł do kredensu i wyciągnął półlitrówkę gałązkowego eliksiru. Mikołajowi aż oczy się zaświeciły. Wspominaliście, że sami daliście radę powozić zaprzęgiem… – zapytał nie odrywając oczu od flaszki. Tak, przecież jakoś tutaj dotarliśmy z tobą i ze wszystkim. To z prezentami też sobie poradzicie – z uśmiechem dodał Mikołaj, po czym błyskawicznym ruchem wyrwał Waldkowi butelkę, przyłożył gwint do ust i wypił całe pół litra mocnego samogonu jednym duszkiem. Gałązka i Waldek nie zdążyli zareagować. Białobrody menel otarł z lubością usta rękawem i zasapał jak syty kot. Oczy zrobiły mu się szkliste, popatrzył na dwójkę przyjaciół maślanym wzrokiem i ziewnął. No dobra, zostawcie mnie teraz. Prześpię się. Dacie radę z prezentami. W razie czego renifery wam pewnie pomogą – wybełkotał i uwalił się z powrotem na kanapie. Chwilę później zapadł w twardy, pijacki sen. Widziałeś to co ja? – Waldek zapytał Gałązkę nie mogąc wyjść ze zdziwienia. Swoją drogą niezły z niego zawodnik. Przepiłby nas dziesięciu on jeden – Gałązka, acz niechętnie musiał oddać Żulołajowi sporą dawkę szacunku.
Wyszli na zewnątrz i zapalili papierosy. Nie pozostaje nam chyba nic innego jak zabrać się za te zakichane sanie – mruknął Gałązka. Skoro według niego to takie niby proste to może warto spróbować. Waldek strzepnął popiół, zaciągnął się i pstryknął kiepem w wieczorny mrok. Dobra, przyjrzyjmy się bliżej tym dziwnym saniom – zdecydował. Otwarli wrota stodoły i wspólnymi siłami wypchnęli na zewnątrz mikołajowy pojazd. Zasiedli z przodu i przyjrzeli się bliżej pulpitowi sterowniczemu. Na środku znajdowała się jakby krótka dźwignia przypominająca lotniczy wolant. Po prawej i po lewej kilka klawiszy wraz z niewielkim wyświetlaczem i klawiaturą alfanumeryczną. Co to za wehikuł? – zadziwiony Gałązka co rusz próbował wciskać losową kombinację klawiszy. To nie są zwykle sanie – Waldek stwierdził jakby nagle odkrył Amerykę. Nic, chodźmy po renifery. Udali się do chlewa. W ciemności połyskiwało siedem par oczu wpatrzonych w przybyszów. No chodźcie sarenki – nęcił Waldek. Zaprzęgniemy was do sań i polecimy wypróbować ten cholerny wehikuł. Mógłby przysiąc, że dostrzegł w spojrzeniu zwierząt cień szyderstwa. Zwierzaki potulnie udały się w stronę sań. Dwaj koledzy szybko uwinęli się z ich zaprzęgnięciem. Siedli na przedzie i chwycili wspólnie za lejce. Wio! – Gałązka wydał komendę i pokierował zaprzęgiem w stronę pola. Kiedy znaleźli się na pustej przestrzeni Waldek nacisnął klawisz z napisem Power”. Sanie zawibrowały lekko. Gałązka pociągnął drążek sterowniczy do siebie. Renifery przyspieszyły ciągnąc zaprzęg. Nabierały prędkości. Zbliżali się do ściany lasu, ale nie mogli oderwać się od ziemi. Rozbijemy się ! – wrzasnął Waldek i z całej siły pociągną wajchę wraz z gałązkową dłonią. W tym momencie sanie wystrzeliły w górę parabolicznym lotem i poczęły wykręcać w powietrzu salto. Gałązka zaparł się nogami i mocniej chwycił pulpitu, ale Waldek niestety wypadł kiedy lecieli do góry nogami. Gałązka Wrzasnął i pociągnął wolant jeszcze mocniej. Renifery przyśpieszyły i zatoczyły piękne koło niczym na amerykańskim rollercoasterze. Znalazły się na dole we właściwej pozycji w odpowiednim momencie żeby złapać spadającego Waldemara. Ten gruchnął tyłkiem wprost na swoje dawne miejsce. Gałązka odepchnął wolant od siebie. Sanie zwolniły i miękko wylądowały na pustej, ośnieżonej polanie. Waldek i Gałązka byli cali bladzi ze strachu. Nagle jeden z reniferów odwrócił się niespodziewanie i odezwał się ludzkim głosem „No w ten sposób do niczego nie dojdziemy. Nie macie krzty wyczucia w kierowaniu tym sprzętem”. To wy mówicie? – Waldek otrząsnął się z odrętwienia spowodowanego swobodny spadaniem. „A jak ci się wydaje?” – odezwał się drugi rogacz. Fakt – Gałązka palnął się w czoło. Mikołaj coś gadał że renifery nam pomogą. Tego starego ochlapusa to akurat warto w tej kwestii słuchać. – rzekł trzeci zwierzak. Za to żeście pozbyli się tego czerwononosego przydupasa od kielicha macie naszą dozgonną wdzięczność. Rządził się buc jeden jakby za przeproszeniem sam ciągnął ten zaprzęg – wszystkie renifery buchnęły szczekliwym śmiechem. Myślicie, że dlaczego on i Mikołaj mają czerwone nosy? No dobra – Waldek przerwał tę bezsensowną w tej sytuacji paplaninę. Ale jak możecie nam pomóc? Zadam wam zagadkę – odezwał się jeszcze jeden renifer. Wszystkie elfy wiedzą z kim mają do czynienia. Czy zatem uważacie, że nie wyposażyły tych sań w coś co pomogłoby gdyby ten brodaty krasnal zapił pałę i nic nie kojarzył? Autopilot… – Gałązka aż otworzył usta ze zdziwienia. Właśnie! – chóralnie odpowiedziały zwierzęta. Wpiszcie na klawiaturze kod 20 05 04 02 21 37. Gałązka usłużnie wpisał podany ciąg cyfr. Nagle na wyświetlaczu ukazał się komunikat: „Auto On GPS active”. Co to znaczy GPS – zapytał Waldek. To skrót od Gift Positioning System” – odpowiedział jeden z reniferów. Z boku każdego prezentu macie dziewięciocyfrowy kod. Przepiszcie go na klawiaturze, a resztą się nie przejmujcie. Waldek sięgnął po losową paczkę i przedyktował Gałązce cyfry. Ten wprowadził je do systemu. Na wyświetlaczu ukazało się imię i nazwisko. W tym samym momencie sanie miękko wystartowały i przebywszy w powietrzu kilka kilometrów wylądowały na dachu czyjegoś domu. Jesteśmy na miejscu – odezwał się renifer. Pakujcie prezent do komina, a jak się nie da, bo w piecu napalone to rzućcie go przed drzwi. Nie martwcie się, nie rozwali się. Waldek wobec dymu buchającego z komina cisnął paczką pod drzwi. Prezent miękko opadł na wycieraczkę. Dobra nasza! – ucieszył się Gałązka. Dawaj następną paczkę. W ten sposób zmieniając się we wpisywaniu numerów zdążyli w ciągu nocy rozwieźć prawie 200 paczek. Lądowali w różnych miejscach. Na dachach wiejskich chałup i podmiejskich rezydencji. Strudzeni, ale szczęśliwi sięgnęli na pakę ładunkową po ostatni prezent. Po wpisaniu kodu na wyświetlaczu ukazały się dane Pawła Gaciaka. Chwilę potem stali na dachu jego domu. Prezent dla Gaciaka. Pewnie by nie przyjął jakby wiedział, że to my. Ale nie ma go chyba w domu. I rzeczywiście. Gaciakowa gospodarka zamknięta była na cztery spusty. W oknach panowała ciemność, a z komina nie buchały kłęby dymu. No to do komina – zakomenderował Gałązka. Waldek włożył wąskie, acz długie pudło w osmoloną czeluść. Pasuje idealnie – stwierdził. Następnie wsiedli na sanie i udali się na zasłużony wypoczynek. Zimowy świt powoli opanowywał niebo kiedy dwójka Mikołajów z przypadku parkowała sanie w stodole. Renifery odprowadzone do chlewa dostały swoją porcję paszy. Gałązka i Waldek ziewając poszli na piętro i zalegli wspólnie na gałązkowym łożu w sypialni. Spali prawie cały dzień. Przebudzili się, gdy za oknem na nowo panowały ciemności. Ciekawe czy ten staruch sobie poszedł – burknął Waldek, który widocznie wstał lewą nogą. Zeszli na dół do kuchni i stanęli jak wryci. Całe pomieszczenie lśniło czystością. Stół nakryty białym obrusem wprost uginał się od wigilijnych specjałów. W rogu stała gęsta, bogato przyozdobiona choinka. Mikołaj w odświętnym stroju siedział przy stole i uśmiechał się w ich kierunku. Wesołych Świąt Panowie. Dziękuję wam za okazaną pomoc. Macie swój mały wkład w czynienie dobra na tym świecie… Gałązka i Waldek nie mogli wyjść ze zdumienia…
Trzy dni później całe towarzystwo dojadało resztki gulaszu z renifera. Na ścianie wisiało myśliwskie trofeum w postaci głowy czerwononosego Rudolfa. Święta, święta i po świętach – sentencjonalnie odrzekł Mikołaj polewając gałązkowy bimberek do trzech musztardówek. Ale cudownie było… – rozmarzył się Waldek. Tyle jedzenia i picia. Taaaa… – westchnął tęsknie Gałązka zapalając papierosa. W tym samym czasie z autobusu PKS wysiadł na przystanku wracający od brata Paweł Gaciak. Skorzystał skrzętnie z braterskiego zaproszenia na Święta i teraz objuczony wałówką i prezentami udał się w kierunku domu. Wszedł na podwórko. Przekręcił klucz w zamku. Zanurzył się w ciemnym i zimnym wnętrzu. Zapalił światło i postanowił napalić w kaflowym piecu…
Mikołaju, a nurtuje mnie jedno pytanie. Co dostał Paweł Gaciak – Waldek zapytał ni z gruchy, ni z Pietruchy. Brodaty staruszek zaśmiał się serdecznie. Zza pazuchy wyciągnął plik listów. Przewertował kilkanaście i wyciągnął ten właściwy. Otwarł kopertę…
Paweł Gaciak przyłożył zapaloną zapałkę do gazety znajdującej się w palenisku. Niestety płomień, który po chwili ogarnął sosnowe szczapki szybko zgasł. Ki czort? – pomyślał Gaciak. Jakby cugu nie było… Trzeba będzie bardziej rozdmuchać ogień. Sięgnął po mały miech do rozpalania grilla. Ponownie podpali stosik i począł rozdmuchiwać płomienie. No, chyba pomogło – uśmiechnął się pod nosem.
„Drogi Mikołaju, Wiem, że już jestem duży, a ty pewnie nie istniejesz – czytający Mikołaj o mało nie zakrztusił się ze śmiechu… ale jeżeli jednak istniejesz to przynieś mi jakiś wystrzałowy zestaw fajerwerków na Sylwestra. Mikołaj otarł załzawione od śmiechu oczy. Nocną ciszę przerwał hu. Cała trójka dopadła okna, zza którego dostrzegli widok niczym z płonącej chińskiej fabryki sztucznych ogni. A Gaciak nie wytrzymał do Sylwestra i już świętuje – stwierdził Gałązka.

6 komentarzy

  1. Żulołaj… Piękne! No piękne! Proszę więcej takich ładnych rzeczy, proszę!!!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink