Waldek V – Waldemar Santi

Środowy poranek leniwie mijał w blasku letniego słońca. Waldek i Gałązka spędzali go w jeden z przyjemniejszych sposobów, a mianowicie pijąc pyszne,
Zimniutkie piwo na przystanku naprzeciwko remizy. Czas lipcowej kanikuły toczył powoli swój spokojny, niczym nie zakłócony rytm. Okolica emanowała idyllicznym spokojem. Lekki wietrzyk delikatnie przepychał nieliczne białe obłoczki po niebie. Gdzieniegdzie dało się słyszeć odgłosy gospodarskiej krzątaniny. Waldek zaciągnął się palonym papierosem i pstryknięciem palca wyekspediował niedopałek na drugą stronę ulicy. Nie rzucaj petów, bo jeszcze jakiś pożar wywołasz – stropił go delikatnie kompan. Najciemniej jest pod latarnią – odpowiedział Waldek wskazując podbródkiem remizę strażacką naprzeciwko. Obaj parsknęli cichym śmiechem. Gałązka wysunął z paczki „Klubowego” , włożył go między wargi i poczęstował kolegę. Ten sięgnął po papierosa i przypalając go zapalniczką z nadrukowaną na obudowie nagą modelką odezwał się przez zęby. Jak ja lubię taką pogodę, taki spokojny czas kiedy wreszcie można porządnie odpocząć. Gałązka w zadumie przytaknął kiwnięciem głowy i nostalgicznie zaciągnął się dymem dopiero co zapalonego szluga. Co prawda żaden z nich nie pamiętał kiedy to zdążyli się tak naprawdę napracować, ale cóż. Odpoczywać i nabierać siły można przecież na zapas, bo nie wiadomo kiedy się przydadzą. Patrz – odezwał się półgębkiem Gałązka. Listonosz jedzie. Rzeczywiście z lewej strony można było dostrzec sylwetkę znajomego listonosza, Pana Wiśniewskiego, który mimo podeszłego wieku był pełen wigoru i z siłą młodego byczka naciskał pedały roweru. Waldek zamachał wesoło pozdrawiając pracownika poczty. Listonosz dostrzegłszy gest popedałował w kierunku przystanku. Dzień dobry panowie, piękny dzisiaj dzień – zagaił lekko dysząc. Dzień dobry panie Wiśniewski – odparli chórem koledzy. Nie gorąco panu w tym mundurze i w tej czapce – zdziwił się Gałązka. Jak mus, to mus – odrzekł z uśmiechem listonosz. A właściwie dobrze, że pana widzę, panie Gałązka, bo jest list do pana – Wiśniewski pogrzebał w przewieszonej przez ramię pękatej torbie i wydobył na światło dzienne białą kopertę. I to z Warszawy – dopowiedział wręczając Gałązce przesyłkę. Ten uniósł brwi w geście szczerego zdumienia i spojrzał na adres nadawcy. Aaaa, już wiem. To od mojego dalekiego starszego kuzyna. Kornel mu na imię i powiem wam panowie, że chyba nie widziałem go od późnego dzieciństwa. No dobrze, to nie będę przeszkadzał – odrzekł listonosz wskakując na rower. Miłego dnia. Wzajemnie – odpowiedzieli wspólnie i czekając kiedy listonosz oddali się nieco ponownie kontynuowali rozmowę. Nie znam od ciebie żadnego Kornela – wyraził powątpiewanie Waldek. Taka daleka rodzina, dziesiąta woda po kisielu. Z tego co pamiętam to w rodzinie mówili, że zapowiada się na jakiegoś artystę i nawet studiował jakieś malarstwo w Warszawie czy cuś. No to może dowiemy się co on od ciebie chce – zaproponował Waldek. Ciekawski jesteś – stwierdził z ironią Gałązka, po czym rozdarł kopertę i wziął się za lekturę listu. Po chwili wybuchnął głośnym śmiechem. Co, no gadaj – pośpieszył go Waldek. On tutaj pisze, że będzie miał w naszej okolicy plener malarski i pragnie mnie odwiedzić ze swoją narzeczoną żeby przy okazji uwiecznić na płótnie życie polskiej prowincji – odpowiedział Gałązka krztusząc się resztkami śmiechu. No to niezłe jaja – odparł bez przekonania Waldek. Kiedy ma zamiar się zjawić? W przyszłą sobotę. No nic. Jak gość to gość i trzeba się odpowiednio przygotować – stwierdził konkretnie Gałązka i sięgnął po następną puszkę piwa.

Czas mijał nieubłaganie i wkrótce nadeszła wyczekiwana sobota. Waldek ubrany w odświętny zielony dresik, który według niego był odpowiednim ubiorem na tak podniosłą okazję przekroczył próg Gałązkowego domu. Jego zmysł powonienia natychmiast rozpoznał miłą zmianę. Zamiast zwykłego zapachu niedopałków i przepoconych ciuchów w powietrzu można było wyczuć nęcącą woń bigosu i pieczonego mięsiwa. Kuchnia wręcz lśniła czystością. Każdy kąt został pieczołowicie wyszorowany. Na stole przykrytym białym lnianym obrusem w ludowe hafty pyszniły się półmiski z pieczonymi golonkami, smaluszkiem z jabłkiem i razowym chlebem. Do tego kiszone ogórki, maślaki w occie i wiejska kiełbasa. Centralne miejsce zajmowało małe wiaderko pociągnięte srebrzanką, w którego wnętrzu tkwiła obłożona lodem dwulitrowa butla Gałązkowego samogonu. Sam jego producent wyglądał niezwykle schludnie. Wyprasowane spodnie, czysta koszula i świeżo ogolona twarz pachnąca Prastarą Wodą Kolońską spowodowały, że Gałązkę na pierwszy rzut oka było trudno rozpoznać. No toż żeś się przygotował jak na wizytę księdza – zażartował Waldek przypominając kolędę proboszcza sprzed lat. Gałązka wybuchnął śmiechem. W chwilę później na podwórko wjechał żółty Volkswagen Garbus, z którego wnętrza wysiadły dwie cudacznie kolorowe postaci – długowłosy facet w hawajskiej koszuli i obcisłych jeansach i ruda, na oko trzydziestoparoletnia kobieta w sukni w kwiaty obwieszona różnymi rzemykami i kolorowymi kamykami. Oboje wyglądali jak przedstawiciele dawnej generacji dzieci kwiatów. Widać, że to niezłe artysty – stwierdził Waldek wyglądając przez okno. Kornel wraz z narzeczoną przekroczyli próg domu. Jak się cieszę, że cię widzę – zawołał radośnie gość. Tyle lat, tyle lat. Nawet nie pamiętam kiedy się ostatnio widzieliśmy. Gałązka rzucił się w objęcia dawno niewidzianego kuzyna i wylewnie przywitał się z gościem. A to moja narzeczona Adelajda – Kornel z radością przedstawił swoją wybrankę. Adelajda jestem – dziewczyna podała obu gospodarzom dłoń do uściśnięcia. Jak się cieszę, że mogę wreszcie na własne oczy przekonać się jak żyje nasza prowincja, sól tej ziemi – wygłosiła wyegzaltowanym głosem. A to mój przyjaciel Waldek – Gałązka przedstawił swojego kompana. Nie miałeś go pewnie wcześniej okazji poznać, a to mój najserdeczniejszy kompan, na którego zawsze mogę liczyć. Waldka z lekka zapiekły policzki, lecz nie powiedział nic tylko lekko uśmiechnął się pod równo przystrzyżonym wąsem. Po chwili wylewnych powitań i wymianie uprzejmości cała czwórka zasiadła do stołu i poczęła biesiadować. Gałązka polał hojnie bimberku do trzech musztardówek. Adelajda nie piła czystego alkoholu, więc usłużny Waldek zrobił jej koktajl złożony z szota bimberku, plastra cytrynki i oranżady podanej w szklance z cukrową crustą na brzegu. Posypały się wspomnienia i opowieści. Okazało się, że Kornel jest doktorantem na warszawskiej ASP i prowadzi w okolicy wędrowny obóz z plenerem malarskim dla studentów. Swoją Adelajdę poznał na uczelni, na której razem studiowali. Po chwili ze stosu przyniesionych ze sobą książek podniósł i rozdał obu gospodarzom albumy w twardej oprawie zawierające reprodukcje jego własnych dzieł. … malarstwo moje skupia się na eksploracji obszaru ludzkiej natury zawierającego najgłębiej skrywane pierwiastki pierwotnego popędu skierowanego na głębokie przeobrażanie swoistej jaźni syntezującej połączenie duszy homo sapiens i innych gatunków… – perorował już wyraźnie podpity Kornel, który mimo delikatnej fizjonomii wcale nie ustępował kompanom w piciu. Waldek pobieżnie przejrzał wręczony mu wcześniej album, jednak nic nie zrozumiał z głębi i geniuszu dzieł Gałązkowego kuzyna. Wpatrzył się w obraz przedstawiający nagą kobietę splecioną w miłosnym uścisku z ogromnym kotem. Przeleciał kilka kartek naprzód. Natrafił na przedstawienie hybrydy w postaci pół kobiety, -pół ryby, tyle że kobiece ciało stanowiło dolną połowę postaci, a reszta ryby jej górną część. Chyba to miała być syrena – pomyślał. Adelajda tymczasem co chwilę głośno wyrażała zachwyt, a to nad kaflowym piecem, a to nad wspaniałym, wiejskim posiłkiem pełnym jak to powiedziała smaku prawdziwej esencji polskiej prowincji mlekiem i miodem płynącej, a to na widok przechodzącego po szosie chłopa z kosą na ramieniu. Jak u Reymonta – piszczała oczarowana. Gałązka opowiadał jak mu się żyje, jak poznał Waldka przed wielu, wielu laty. Towarzystwo śmiało się do rozpuku kiedyn gospodarz w iście mistrzowski sposób godny najlepszych kabaretów referował niesamowite przygody jakie mieli okazję przeżyć z Waldkiem. Impreza trwała w najlepsze. Zaczęło się ściemniać. Kornel dostrzegł przez okno niewielkie zgromadzenie idące w stronę remizy. A co to za zbiegowisko? – zapytał. A to na zabawę ludzie idą – odpowiedział zgodnie z prawdą Waldek. Na wiejską zabawę – rozmarzył się wyraźnie zrobiony już Kornel. Ach, jakbym chciał się wybrać chociaż raz na zabawę. Zobaczyć wiejski lud podczas szalonej, niczym nie ograniczonej konwenansami ludycznej pląsaninie. Raczej nie ma na to szans – odpowiedział dziwnie spoważniały Gałązka. Ależ dlaczego? – zdziwił się niezmiernie niepocieszony Kornel. Tydzień temu nasi spuścili sąsiadom z wioski obok niezły wpierdol i z dobrych źródeł wiem, że dzisiaj można się spodziewać srogiego rewanżu. Kto nie ma osobistych porachunków to teraz siedzi cicho w domu, a remizę i jej okolicę omija szerokim łukiem. Ale może byśmy poszli tam we trójkę, tak tylko na chwilę – kuzyn Gałązki nie dawał za wygraną. Byłaby to wspaniała inspiracja dla mojego malarskiego projektu… Nie ma najmniejszych szans – zgodnie odparli Waldek i Gałązka. Jeszcze nam życie miłe. Szkoda – odpowiedział Kornel z udawaną rezygnacją, a Gałązka i Waldek nie dostrzegli dziwnego błysku w jego oku. W takim razie pójdę odetchnąć świeżym, wiejskim wieczornym powietrzem. Wrócę za parę minut – Kornel podniósł się z miejsca i wyszedł przed dom. Pozostała trójka leniwie prowadziła niezobowiązujące dialogi zakąszając przy okazji tym i owym. Gałązka zapalił papierosa uprzednio zapytawszy o zgodę Adelajdę. Waldek spojrzał na elektroniczny zegarek Montana tkwiący na jego nadgarstku. Kurde, nie ma go już ze dwadzieścia minut. Może zasłabł. Pójdę zobaczyć – odpowiedział Gałązka. To ja idę z tobą. – dołączył się Waldek. Proszę wybaczyć – będziemy za chwilę – uprzejmie zwrócił się do Adelajdy. Kiedy stanęli przed domem Kornela nigdzie nie było. Obeszli okolicę, ale poszukiwania nie przyniosły rezultatu. No i gdzie on teraz jest – stropił się wyraźnie przejęty Gałązka. W Waldka jakby piorun strzelił. Z rozmachem pacnął się otwartą dłonią w czoło. Idiotami jesteśmy. No jasne, że ten twój kuzynek polazł na zabawę! Oczy Gałązki rozszerzyły się z przerażenia. Trzeba go ratować – wykrzyknął i popędził w stronę ulicy. Waldek dotrzymywał mu kroku. Może jeszcze nie jest za późno… – wyraził swoją nadzieję…

Waldek wyciągnął z zamrażalnika butelkę wódki i przyłożył ją do ogromnej śliwy rozlewającej się na jego czole. Oprócz podbitego oka i rozkwaszonej wargi jego oblicze nie nosiło śladów innych obrażeń. Gałązka rozmasowywał obolałe udo na którym umiejscowił się ogromny fioletowy siniak. Kornel zdecydowanie wyglądał najgorzej. Siedział smętnie na krześle i prezentował swoją osobą obraz nędzy i rozpaczy. Szwy na rozciętym łuku brwiowym, nos zamieniony na siekany stek. Obrazu nieszczęścia dopełniała złamana szczęka, przez którą Kornel nie mógł wydobyć słowa. Wydawał jedynie ciche jęki. Złamana zagipsowana prawa ręka bezwładnie wisiała na temblaku. Adelajda nerwowo chodziła po kuchni wyrzekając w złości piętrowe przekleństwa. Troglodyci, bandyci, zbóje i prymitywy! Jak można się tak zachowywać? Barbarzyńcy przeklęci! Ostrzegaliśmy obaj. Nie idź na zabawę, bo dostaniesz łomot – Gałązka sucho odpowiadał na swoją obronę. A ty nie posłuchałeś. Kurde co ty myślałeś, że powitają cię tam jako znanego malarza, artystę oświeconego i chlebem i solą ugoszczą? Zakichany regionalista. Zygmunt Gloger się znalazł. Tony Halik w dupę jebany! – Gałązkę wyraźnie opanowywały nerwy. Prymitywna polska wieś zabita dechami. Przeklęta ciemnota dynamitem od pługa oderwana – narzeczona Kornela wyraźnie się rozkręcała. Waldek i Gałązka puszczali jej wyzwiska mimo uszu. Jak ty wyglądasz Kornel? Twoja wystawa, twój plener, twój doktorat? – z wyrzutem zapytała narzeczonego. Nie zostanę tu ani minuty dłużej! Doskoczyła do Kornela, ujęła go za lewą, zdrową rękę i wyprowadziła na dwór. Po chwili rozległ się dźwięk odpalanego silnika i żółty Garbus odjechał w siną dal wzniecając za sobą obłok kurzu. No i pojechali… – Waldek smętnie stwierdził fakt. Zrezygnowany Gałązka ciężko klapnął na krześle, po czym nalał sobie i Waldkowi po szklaneczce samogonu. Głupio wyszło – tępo wbił wzrok w podłogę. Wstyd trochę, ale z drugiej strony przecież to dorosły facet. Nie osłuchał ostrzeżeń to i ma za swoje. Cierp ciało kiedyś chciało – sentencjonalnie zauważył Waldek po czym zabrał się do wertowania pozostawionych przez Kornela książek. „Najsłynniejsze dzieła w polskich zbiorach”, „Techniki malarskie dla początkujących” – czytał tytuły pod nosem. Farby też zostawił… – zauważył Gałązka podnosząc spod stołu płócienną torbę. Mhm – przytaknął Waldek biorąc się do czytania podręcznika do nauki technik malarskich. Tu wszystko jest opisane – stwierdził – jak się farby rozrabia, przygotowuje podłoże pod obraz i takie podstawy dla początkujących. Jak cię to ciekawi to se czytaj – ziewnął Gałązka – ale ja idę trochę przyciąć komara. Ok, ok, idź spać – machnął ręką Waldek nie odrywając oczu od książki. Gdy dwie godziny później Gałązka wstał już dużo bardziej wypoczęty zastał Waldka w tym samym miejscu studiującego tą samą pozycję. A ty dalej nad tym ślęczysz? – zdziwił się gospodarz. Taa.. bo to strasznie ciekawe – wymamrotał Waldemar. Wiesz co, co będziesz robił z tymi farbami zostawionymi przez Kornela – zapytał? Nie wiem. Pewnie już nie wróci po nie. Ta jego Adelajda pewnie skutecznie ostudziła mu zapał do wiejskiej sielanki, a i otrzymany wpierdol nieprędko go zmusi by znowu tu zawitał. Ale podejrzewam co masz na myśli, więc weź je sobie. Dzięki – powiedział Waldek odkładając książkę. Bo jakoś przyszła mi ochota żeby coś namalować. Gałązka zaśmiał się cicho. Artystą chcesz zostać. Oj tam, oj tam – odciął się Waldek. Ja tak tylko… dla samego siebie. No to twórz mistrzu – Gałązka odpowiedział wesoło i nalał przyjacielowi pełną szklankę ziemniaczanego eliksiru. A to żeby ci natchnienie przyszło i ręka nie drżała – postawił szklankę przed Waldkiem. Ten sięgnął do płóciennej torby i wydobył arkusz brystolu i farby akwarelowe wraz z pędzlem. Przykleił rogi kartki taśmą klejącą do stołu, sięgnął po dwa słoiki i napełnił je wodą. Po niecałych dwóch godzinach Waldek zaprezentował Gałązce swoje dzieło. Muszę przyznać, że niech cię jasna cholera, ale masz talent – z uznaniem pokiwał głową Gałązka podziwiając całkiem zgrabnie namalowanego jelenia na rykowisku. No z plastyki i wuefu miałem zawsze piątkę – speszył się młody rolnik. No to maluj, maluj, jak ci to sprawia przyjemność – Zachęcał Gałązka. Ja się przejdę po szlugi do Maronia, bo gdzieś zgubiłem podczas tej nocnej rozróby. Tego dnia Waldek namalował jeszcze dwa obrazy przedstawiające sielankową wizję okolicy i portret Gałązki, który ten przyjął z prawdziwym zachwytem. Ty tu się chłopie marnujesz – zasapał z podziwem. Kilka dni później siedzący ponownie w Gałązkowym domu Waldek kończył lekturę podręcznika do malarstwa. A teraz może coś olejnego bym stworzył. Tylko muszę mieć inspirację – powiedział Waldek podejmując się ambitnego zadania. A proszę cię bardzo – Gałązka postawił przed kompanem pełną butelkę wina Matador. Dzięki, ale mi chodziło o prawdziwą inspirację, na coś na czym mogę się wzorować. No to przejrzyj te albumy – Gałązka wskazał na stosik pozostałych książek. Sięgnął po album o polskich zbiorach i otworzył na losowej stronie. Jego oczom ukazało się dzieło przedstawiające młodego długowłosego mężczyznę w czapce i białej koszuli z narzuconym futrem siedzącego przy stole. „Portret młodzieńca” „Olej na desce parkietowanej – przesylabizował Waldek. Patrz jaki on do Gaciaka podobny – zauważył przytomnie. No faktycznie – potwierdził Gałązka wgapiając się w reprodukcję. Taki sam głupkowaty wyraz i ten prosty nos i oczy bez wyrazu. Taki tuman. Wymiary 75 na 59 centymetrów. Zaginiony podczas Drugiej Wojny Światowej – Waldek przeczytał dalszą część opisu. Masz jakieś deski? Może bym kopię tego oto tu namalował – zapytał Waldek. Coś powinno być w stodole. Najwyżej sobie przytniesz – odparł Gałązka. Waldek wstał i udał się do Gałązkowej stodoły. Na stosie starych desek pozostałych po rozbiórce części komórki wypatrzył odpowiednio szeroką, zaznaczył za pomocą metra i ołówka , włączył trajzegę i dociął drewno na pożądany wymiar. Następnie przeszlifował kawałek deski papierem ściernym i zagruntował znalezioną w stodole białą farbą akrylową. Po wyschnięciu podkładu Waldek zasiadł w gałązkowej kuchni, oparł deskę o stos książek, rozrobił farby w oleju i zabrał się do dzieła. Malował przez cały dzień bez żadnej przerwy, ale na końcu efekt przeszedł wszelkie oczekiwania. Wykapany Gaciak i taki podobny jak ten oryginał z książki, że aż można się pomylić – zawyrokował z szacunkiem w głosie Gałązka. Nalej mi, bo już mi ręka omdlewa – odparł zadowolony z siebie, ale nieludzko zmęczony Waldek. Wypił podaną mu szklaneczkę księżycówki i odetchnął. Poczekam aż wyschnie i powieszę go sobie w pokoju. Gaciaka chcesz codziennie oglądać? – zdziwił się Gałązka. Nie Gaciaka tylko portret młodzieńca znanego malarza Waldemara Santiego – zadrwił żartobliwie Waldek. Obaj wybuchnęli głośnym śmiechem…
Kilka dni później Paweł Gaciak mitrężył wolny czas wgapiając bezmyślne spojrzenie w program telewizyjny. Popijał z puszki zimne piwo dopalając jednocześnie ostatniego w paczce papierosa. Głowę zaprzątały mu codzienne problemy w postaci braku pieniędzy i pomysłu do zrobienia czegokolwiek co mogłoby poprawić jego sytuację. Jeszcze się kiedyś odkuję – mruknął w pustą przestrzeń i westchnął ciężko. Po aferze ze znalezionymi ubraniami i kradzieżą ciągnika nie był już tym samym facetem. Okolica zaczęła uważać go za lekko stukniętego,a powtarzane tu i ówdzie historie o sławetnym wyczynie krążyły od uszu do uszu nabierając fantastycznych treści jak w zabawie w głuchy telefon. Program telewizyjny też nie interesował go w najmniejszym stopniu. Podświadomie łowił jego treść. Pokazywano jakieś malowidła i opisywano ich historię. Nagle jeden z przedstawionych obrazów wzbudził jego lekkie zainteresowanie. Trochę do mnie podobny, tylko włosy cokolwiek za długie – pomyślał Gaciak. Spiker przedstawiał właśnie historię „Portretu młodzieńca” pędzla Rafaela Santi. Gaciak łowił pojedyncze słowa w rodzaju „arcydzieło” „muzeum Czartoryskich” i „zaginiony podczas wojny”. Wypalił ostatniego szluga i stwierdziwszy, że w paczce naprawdę nic już nie ma podniósł leniwie swoje ciało i udał się do sklepu. Był już całkiem niedaleko kiedy to zauważył Waldemara Gumiaka wychodzącego z jego wnętrza i taszczącego pod pachą jakąś zamalowaną deskę. Waldemar zatrzymał się przy siedzącym na schodkach młodym Siwaku, poczęstował go papierosem i uciął sobie z nim niezobowiązującą pogawędkę. Po chwili zaprezentował mu trzymane malowidło, które dopiero teraz Gaciak ujrzał w pełnej krasie. Z czymś mu się ono skojarzyło. Co to masz? – podszedł do obu i zapytał niezobowiązująco. A takie tam, na strychu znalazłem – rzucił Waldek pierwsze co mu przyszło do głowy. Paweł Gaciak wzruszył ramionami i wszedł do sklepu. Zakupiwszy następną paczkę papierosów i kilka najtańszych piw udał się w kierunku domu. Coś jednak nie dawało mu spokoju. Widok Waldka, a raczej obrazu trzymanego przez niego z czymś mu się kojarzył. Tylko z czym… Gaciak zaczął intensywnie myśleć i nagle doznał nagłego olśnienia, które spowodowało, że trzymane przez niego piwa wypadły mu z rąk i potoczyły się po schodkach jego domu. Całe szczęście, że to puszki… Portret młodzieńca Rafaela Santiego zaginiony podczas wojny! – Gaciakowi aż opadła szczęka, gdy przypomniał sobie oglądany wcześniej program telewizyjny. A ten baran znalazł go na strychu i nawet nie wie co wpadło mu w jego parszywe łapska! Ja tego tak nie zostawię… Gaciak począł skrupulatnie planować dalsze działania…
Kilka dni później czatujący w gęstych krzakach naprzeciwko Waldkowego domu Paweł Gaciak oczekiwał zapadnięcia zmroku i opuszczenia obejścia przez właściciela. Gdy słońce ostatecznie zaszło jego cierpliwość została wynagrodzona. Ujrzał bowiem Waldka wyjeżdżającego na pospawanym składaku na ulicę, zapewne udającego się na nocną popijawę do Gałązki. Paweł odczekał aż postać zniknie za horyzontem i w kilku szybkich susach przebiegł drogę i znalazł się przed wejściem do domu Waldka. Sięgnął pod wycieraczkę i wydobył spod niej klucz do drzwi. Otworzył je cicho i jak najdelikatniej nacisnął klamkę. Prześlizgnął się przez wąską szparę i stanął w całkowitych ciemnościach. Sięgając do kieszeni po latarkę na płaską baterię zrobił krok w mrok. Nadepnięte stopą leżące w korytarzu grabie poderwały stylisko do pionu trafiając prosto w Gaciakowy nos. Ten aż krzyknął z bólu upadając do tyłu przy okazji uderzając się głową o drzwi wejściowe. Otarł krew spływającą z rozbitego nosa i włączył w końcu wydobytą latarkę. Na cholerę grabie w korytarzu – zdziwił się niemożebnie. Wstał jednak i zaczął szybko lustrować pomieszczenie. Po chwili znalazł to czego szukał. Obraz wisiał sobie na ścianie jak gdyby nigdy nic. Gaciak szybko zdjął go z haka, wsadził pod pachę i zamykając drzwi na klucz zniknął w ciemności. Dzień później wysiadł z PKS-u na przystanku w najbliższym mieście i skręcając w parę uliczek wszedł do obskurnego lombardu prowadzonego przez cokolwiek szemrane towarzystwo o śniadej cerze. Zasady znasz – beznamiętnie powiedział stary Cygan Wasyl spisując dane z Gaciakowego dowodu. Pożyczka jest na miesiąc. Oddajesz 150 procent pożyczonej kwoty. Za każdy dzień zwłoki następne 10 procent. Tak, tak. Na pewno oddam – przytaknął skwapliwie Gaciak chowając do portfela pożyczone pięć tysięcy znowych złotych albo pięćdziesiąt baniek licząc po staremu. I pamiętaj, jedno ostrzeżenie – zamruczał groźnie Wasyl. I lepiej się nie spóźnij z uregulowaniem długu bo… – Cygan przeciągnął palcem po gardle. Gaciaka oblał zimny pot. Niecałą godzinę później stał już w budce telefonicznej na poczcie. Jedną ręką wertował książkę telefoniczną, w drugiej trzymał słuchawkę. Halo… Czy to wojewódzki konserwator zabytków?…

Dwa tygodnie później wynajęta sala w remizie pełna była Gaciakowych znajomych, którzy zdziwieni cokolwiek niespodziewanym zaproszeniem raczyli się zakupionym przez Gaciaka w wiejskim sklepie alkoholem. Na honorowymn miejscu siedział niecierpliwie komendant miejscowej policji wraz z dziennikarzem lokalnej gazety. Przybyły również na miejsce wojewódzki konserwator zabytków ziewał co chwilę i niedyskretnie sprawdzał godzinę na zegarku. Stojący przy oknie następca proboszcza Borsuckiego raz po raz zerkał dyskretnie na zewnątrz gdzie grupa nastolatek ubranych w kuse szorty grała w siatkę na miejscowym boisku. Uważny obserwator zapewne dostrzegłby widoczne zgrubienie pod kapłańską sutanną. No możemy zaczynać panie Gaciak – zniecierpliwił się komendant. Oczywiście – odparł gospodarz i organizator całej imprezy. Zebraliśmy się tutaj wszyscy żeby wspólnie uczcić niezwykle ważne dla polskiej kultury wydarzenia. Nie będę chwalił się nadmiernie, ale dzisiejszy dzień przejdzie do historii i będzie zapisany w podręcznikach. Proszę się streszczać – nerwowo zareagował konserwator zabytków. Niestety nie mam całego dnia. Już, już. Przechodzę do konkretów – kontynuował Gaciak. Dzisiejszy dzień zapisze się złotymi literami w annałach polskiej sztuki. Powrócił bowiem do nas zaginiony podczas wojny niezwykle cenny obraz mistrza Rafaela. To mówiąc Gaciak zerwał zielony obrus z naprędce zbitej z nieheblowanych desek sztalugi, która zajmowała centralne miejsce przy ścianie remizy. Oto proszę państwa cudownie odnaleziony „Portret młodzieńca” pędzla Rafaela Santi. Konserwator podszedł do malowidła. Jeżeli to ma być żart, to bardzo kiepski… – odparł ponuro wyraźnie zdenerwowany. Proszę pana, ja nie mam czasu na głupie dowcipy. Czy pan wie ile ja mam obowiązków służbowych? Ale, ale – zapowietrzył się Gaciak – przecież to jest słynne dzieło Rafaela, które odnalazłem… Konserwator poczerwieniał na twarzy. A od kiedy to Rafael malował na desce od stodoły? – konserwator wskazał palcem świeży ślad cięcia. Farba nawet nie zdążyła porządnie wyschnąć. Nie przeczę. Ładna kopia zdolnego pacykarza z podstawówki, ale nic więcej. Cała sala umilkła obserwując toczącą się scenę obok malowidła. Gaciak pobladł na twarzy. Nic tu po mnie panowie – konserwator zwrócił się do komendanta i dziennikarza, który właśnie robił zdjęcia obrazu i osłupiałego Gaciaka. Nagle drzwi remizy otwarły się z trzaskiem i na salę wbiegł wściekły jak osa Waldek wraz z gałązką. Przecież to jest namalowany przeze mnie obraz! Wrzasnął Waldek chwytając Gaciaka za szmaty. Ukradłeś franco oblazła! Komendant poczerwieniał na twarzy i podniósł się z krzesła. Gaciakowy przeleciało całe życie przed oczami. Z sali słychać było buczenie, śmiechy i gwizdy…
No to umowa stoi – powiedział sklepikarz Maroń wieszając Waldkową kopię na ścianie sklepu powyżej tabliczki z tekstem „Tego pana nie obsługujemy”. Waldek uśmiechnął się podnosząc z lady skrzynkę wina Matador.
parę tygodni później upokorzony Gaciak leżąc na brudnej kanapie smętnie sączył piwo prosto z puszki. Jego reputacja już zupełnie legła w gruzach i mógł sobie jedynie sam pluć w brodę. Prześmiewcze artykuły w lokalnej gazecie przelały czarę goryczy. Rozległo się głośne pukanie do drzwi. Po chwili do wnętrza wparowało trzech młodych Cyganów ubranych w ortalionowe dresy. Na wszystkich palcach mieli grube złote sygnety, które równie dobrze mogły służyć za biżuterię jak i kastet. Po chwili do środka wolnym krokiem wszedł Wasyl. Masz pieniądze? – zapytał twardo. Gaciak przełknął ślinę…

20 komentarzy

  1. No… Dokładnie, idealnie, na błysk… 🙂 Jak na godzinkę pracy, to ładniutka rzecz, kólego.

  2. Ok. Dzięki za przykłady. Napisałem to w godzinkę podczas sobotniego wieczoru dla zabicia czasu nie wycinając nic z Wędrowycza jak to napisałaś. Pewnie , że styl podobny, bo Wędrowycz to był mój wzór, ale jakoś samo to tak wychodzi po prostu. Proza Pilipiuka nie jest chyba aż tak charakterystyczna i skomplikowana żeby nie można było łatwo pisać podobnym stylem, choć oczywiście daleko mi do pierwowzoru. A z tym słowem "pieczołowicie" to już zupełnie odleciałaś… Normalne słowo. A jak miałem napisać, "zajebiście"?

  3. A nie, sorry, pierwotnie miałam jedno wstawić, ale znalazłam od razu więcej.

  4. Żeby nie było, że głoosłowna jestem, to pierwsza próbka, ale nie ostatnia.
    "Jak mus, to mus – odrzekł z uśmiechem listonosz. A właściwie dobrze, że pana widzę, panie Gałązka, bo jest list do pana – Wiśniewski pogrzebał w przewieszonej przez ramię pękatej torbie i wydobył na światło dzienne białą kopertę. I to z Warszawy – dopowiedział wręczając Gałązce przesyłkę. Ten uniósł brwi w geście szczerego zdumienia i spojrzał na adres nadawcy."
    "Waldka z lekka zapiekły policzki, lecz nie powiedział nic tylko lekko uśmiechnął się pod równo przystrzyżonym wąsem."
    "sentencjonalnie zauważył Waldek po czym zabrał się do wertowania pozostawionych przez Kornela książek."
    "Gaciak łowił pojedyncze słowa w rodzaju „arcydzieło” „muzeum Czartoryskich” i „zaginiony podczas wojny”. Wypalił ostatniego szluga i stwierdziwszy, że w paczce naprawdę nic już nie ma podniósł leniwie swoje ciało i udał się do sklepu."
    "Na cholerę grabie w korytarzu – zdziwił się niemożebnie."
    "Zebraliśmy się tutaj wszyscy żeby wspólnie uczcić niezwykle ważne dla polskiej kultury wydarzenia. Nie będę chwalił się nadmiernie, ale dzisiejszy dzień przejdzie do historii i będzie zapisany w podręcznikach. Proszę się streszczać – nerwowo zareagował konserwator zabytków. Niestety nie mam całego dnia. Już, już. Przechodzę do konkretów – kontynuował Gaciak. Dzisiejszy dzień zapisze się złotymi literami w annałach polskiej sztuki. Powrócił bowiem do nas zaginiony podczas wojny niezwykle cenny obraz mistrza Rafaela. To mówiąc Gaciak zerwał zielony obrus z naprędce zbitej z nieheblowanych desek sztalugi, która zajmowała centralne miejsce przy ścianie remizy. Oto proszę państwa cudownie odnaleziony „Portret młodzieńca” pędzla Rafaela Santi. Konserwator podszedł do malowidła."
    Najbardziej chodzi o sam styl i to, w jaki sposób komentowane są wypowiedzi. Pilipiuk by się nie powstydził. 😀 I jeszcze używasz takiego słownictwa Pilipiukowatego, typu np. że kuchnia została pieczołowicie, a nie jakoś inaczej wyszorowana, że "Kompan", nie kolega, przyjaciel czy inny ziomuś. Choć ziomuś to by tu nie pasował. 🙂
    Nie no, generalnie ładna rzecz, lubię to, ale ta stylizacja jest dość mocno widoczna.

  5. Jest idealnie jak jest. Taki klimat tamtych lat mocno polskostereotypowej po pgreowskiej wiochy i o to właśnie chodzi.

  6. A podasz przykład, bo może faktycznie za bardzo Wędrowycz mi w głowie siedzi, choć go chyba dobrych parę lat nie czytałem. Zresztą nie ukrywałem, że to była luźna inspiracja. A poza tym piszę toto czasami dla jaj, ot tak jak mnie najdzie, nie staram się nigdzie tego wydać, grosza na tym zarobić to równie dobrze mógłbym o samym Wędrowyczu pisać…

  7. Dobrze się czyta, ale, niestety, psuje mi przyjemność fakt, że nawet część sformułowań jak z Wędrowycza wycięte. 🙁

  8. Klubowe znam tylko z opowiadań. Nigdy ich w sklepie nie widziałem. I faktycznie, popy były by tu chyba najlepsze. I tak, Gaciak powinien być takim życiowym przegrywem.

  9. Dobre hehe, to go znowu utopili we własnym sosie. Choć szkoda, że zabrakło jakichś opisów burdy w remizie 🙂 będzie na epizod albo opowiadania dodatkowe 😀

  10. Dzięki za uwagi. Jeśli chodzi o Garbusa to użyłem tego modelu, cokolwiek mało popularnego wtedy żeby podkoloryzować artystyczną i zakręconą duszę owej parki. Co do papierosów to przypominam sobie, że w okolicach 1993 roku kiedy leżałem w szpitalu to pacjenci palili w łazience (tak, były takie czasy) właśnie Klubowe. Albo więc mieli zapas, albo jeszcze w okolicach tego roku były dostępne. Ale faktycznie Popularne by tu bardziej pasowały.

  11. Dwie maleńkie uwagi: w latach 90 nie było już Klubowych, a i Garbusy były pase. Lepiej by tu pasował żólty Fiat 126p, tym bardziej u kobiety. Po za tym fajnie by było, gdyby Waldek miał chodź jedną serio pozytywną cechę, a chodźby i talent plastyczny. Wszak jest wielu mega uzdolnionych meneli. Sam znam przynajmniej dwóch: Profesora chemii chemika, który skończył jak skończył i matematyka informatyka.

  12. Pozwolę sobie użyć cytatu:
    "Muszę przyznać, że niech cię jasna cholera, ale masz talent" 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink