O Bogu można pisać w różny sposób…

Nawet w antykatolickiej dystopii…

Pisarz Konrad Piotr ocknął się i otworzył oczy przygotowany na ból kaca. Zdumiony zorientował się, że nie tylko nie ma kaca, ale czuje wręcz niezwykłą świeżość umysłu. Spojrzał wokół i zobaczył, że znajduje się na cudownie złotej plaży, a bryza wiejąca znad szmaragdowoseledynowego morza chłodzi jego nagie, opalone ciało. No, nie do końca nagie, gdyż miał na sobie wąskie, wściekle żółte kąpielówki. Jednak nie mógł na razie zastanawiać się nad tym, gdzie jest, gdyż za bardzo pochłonęła go myśl o tym, kim jest. Z całą pewnością nie był Konradem Piotrem, którego pamiętał z lustra. Silne bicepsy, wyrzeźbiona klatka piersiowa, mocno wybijające się mięśnie na płaskim jak deska brzuchu.
– Mój Boże… – mruknął sam do siebie.
– Witaj na wyspie – usłyszał głos za sobą i zobaczył starca w kapitańskiej czapeczce i w niebieskim mundurze ze złotymi epoletami.
– Słucham? – Pisarz Konrad Piotr podniósł się z nadmuchiwanego leżaka.
– Witaj na wyspie – powtórzył starzec. – Jestem kapitanem tej łajby. – Machnął dłonią, a pisarz dostrzegł wtedy mały jacht cumujący przy molo. Mógłby przysiąc, że ani jachtu, ani mola jeszcze przed chwilą nie było. Kilkadziesiąt metrów od łodzi dostrzegł skaczące nad falami delfiny.
– Podać ci drinka, przystojniaku? – usłyszał dziewczęcy głos i odwrócił się gwałtownie.
Obok kapitana stały trzy dziewczyny ubrane jedynie w girlandy z kwiatów. Pierwsza miała jasną twarz okoloną rudymi włosami i śmieszne piegi na nosie, druga skórę w kolorze kawy z mlekiem, a trzecia przypominała figurkę z żółtej porcelany. Wszystkie były piękne i uśmiechnięte, a kształty ich ciał zapierały dech w piersiach.
– Mój Boże – powtórzył pisarz Konrad Piotr, bo oto zdał sobie sprawę, że znajduje się w miejscu, o którym zawsze śnił. W miejscu pozostającym jedynie w marzeniach, których nigdy nie było czasu zrealizować.
– Pinacolada? – zaproponowała rudowłosa.
– Banana daiquiri? – uśmiechnęła się druga.
– A może strawberry fields? – poddała Chinka.
– Być może wszystkie trzy naraz – odpowiedział Konrad Piotr pogodnie i dwuznacznie.
– Proszę, proszę. – Rudowłosa roześmiała się z dobrotliwą ironią. – Oto gość o olbrzymim pragnieniu. No cóż. – Wstrząsnęła głową, a jej włosy otuliły przez chwilę twarz jak połyskliwa miedziana mgiełka. – Postaramy się je zaspokoić.
Starzec spojrzał pobłażliwie na pisarza Konrada Piotra i otaczające go dziewczęta.
– Jak ci się to wszystko znudzi, wpadnij do mnie – powiedział. – A może wtedy popłyniemy dalej. Kiedy już będziesz gotów…
– Aye, aye, kapitanie – mruknął Konrad Piotr. – Wpadnę na pewno. Ile mam czasu?
– Ile sobie tylko życzysz. – Starzec uśmiechnął się pogodnie i pomachał mu dłonią. – Miłej zabawy – dodał.
– Poczekaj. – Konrad Piotr zrobił kilka kroków w stronę odchodzącego. – Kim właściwie jesteś?
– Kim jestem? – Stary wzruszył ramionami, a pisarz Konrad Piotr dopiero teraz zobaczył, że jego rozmówca ma długie siwe bokobrody. – Przecież mówiłem ci, że jestem kapitanem – odparł.
– A co tu robisz?
– Kiedy nie pływam? Maluję – westchnął. – Chociaż nie mam zbyt wielkiego talentu… Chcesz zobaczyć?
– Pewnie – odpowiedział ostrożnym tonem pisarz Konrad Piotr.
Obrócił się w lewo i na skraju plaży zobaczył ogromne sztalugi. Rozpięte na nich płótno zwrócone było obrazem w stronę palmowych drzew, więc nie był w stanie zobaczyć, nad czym pracuje kapitan. Poszedł w tamtą stronę, a jego palce grzęzły w sypkim, miękkim i ciepłym piasku. Spojrzał na obraz i zobaczył, że przedstawia on ślady stóp. Ślady stóp dwóch ludzi, które czasami zamieniały się w ślady stóp jednego tylko człowieka. Wiodły one przez wyschnięte lasy, granitowe skały godzące w niebo ostrymi jak sztylety szczytami, bagniste jeziora pokryte kożuchem brudnozielonej rzęsy (dziwne, ale na tej rzęsie ślady również się odbijały). Ślady stóp zatopione były nawet w miękkim asfalcie na szosie pełnej wyrzuconych z samochodów puszek, plastikowych butelek i papierzysk. Prowadziły przez zaspy ciemnego od zanieczyszczeń śniegu i przez brudny piach.
– Czyje to ślady? – spytał pisarz Konrad Piotr.
– Twoje – odparł kapitan. – Malowałem właśnie twoje życie, kiedy się pojawiłeś.
– A te drugie?
– Och, to moje. – Machnął dłonią. – Szedłem zawsze koło ciebie, ale byłeś za bardzo zajęty, żeby zwracać na mnie uwagę. Toteż starałem ci się nie narzucać.
Pisarz Konrad Piotr przyjrzał się uważnie niezwykłemu obrazowi. Zobaczył, że w momencie, kiedy droga prowadziła przez najbardziej obrzydliwe i najgroźniej wyglądające miejsca, widać było tylko jeden rząd stóp.
– Kiedy było najgorzej – powiedział po chwili z namysłem i przybrał oskarżycielski ton – wtedy szedłem sam. – Wskazał wyciągniętym palcem.
– Och, nie – mruknął kapitan. – Wtedy to ja cię niosłem.
Konrad Piotr pochylił się i zobaczył, że na ziemi obok śladów stóp widać rude plamki.
– To krew? – spytał. – Tak, krew – odpowiedział sam sobie.
– No cóż, byłeś dość ciężkim brzemieniem – westchnął starzec. – Ale nie mówmy o tym – zbagatelizował sprawę. – W końcu teraz jesteś na wakacjach.
Pisarz Konrad Piotr spojrzał w stronę brzegu, gdzie trzy dziewczęta figlowały w płytkim morzu, obryzgując się fontannami wody.
– Chodź do nas! – zawołała rudowłosa. Konrad Piotr obrócił się w stronę starca.
– Nie chciałbym chyba za szybko stąd odpływać – powiedział niemal proszącym tonem. – Chciałbym tylko, jeśli można, zapomnieć. O tym wszystkim, co zobaczyłem i usłyszałem w Rosji.
– Jasne. – Starzec pstryknął palcami. – Już nie pamiętasz.
– O czym? – zapytał Konrad Piotr, mając wrażenie, że umknął mu fragment rozmowy.
– Nieważne. – Kapitan potarł bulwiasty, ogorzały od słońca nos. – Możesz tu spędzić tyle czasu, ile tylko chcesz, a jeśli znajdziesz chwilę, wpadnij do mnie na piwo. Świetnie otwieram kapsle zębami – dodał z uśmiechem.
– Fajnie. – Pisarz poczuł, że kamień spadł mu z serca. Chciał zostać na tej plaży, ale nie zamierzał być niegrzeczny. – Będziesz malował dalej?
– Po co? – Starzec wzruszył ramionami. – Ten obraz już przecież skończyłem. Nie wiedziałeś?
– Wiedziałem. – Pisarz Konrad Piotr skinął mu głową i poszedł w stronę brzegu, gdzie trzy dziewczęta leżały na złotym piasku, a krople wody na ich skórze parowały w olśniewającym słońcu.

Fragment książki Jacka Piekary "Przenajświętsza Rzeczpospolita"

3 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink