Waldek…

Przypadkiem odnalezione w otchłani starych backupów, napisane jakieś 10 lat temu… Może się spodoba…

Powietrze falowało jak w upalny, bezwietrzny dzień. Wokoło dało się słyszeć stłumione i jakby rozmazane dźwięki hitu z ostatniego notowania listy discorelaksu. Poza tym w tle brzmiały normalne dla tej atmosfery odgłosy wiejskiej zabawy. Przy stolikach z kuflami piwa w dłoniach bełkotali przepici młodzieńcy. W innym kącie piskliwie szczebiotały kilkunastoletnie podlotki, które dopiero niedawno zaczęły uczęszczać na sobotnie przytupuwy. .Światła kolorofonu zdawały się zlewać ze sobą w jakiś nieokreślony odcień przypominający opalizującą plamę oleju silnikowego na mokrym asfalcie. Może spowodował to wszechpanujący dym tanich papierosów bez filtra albo samodzielnie skręcanych kiepów. W zasięgu wzroku Waldka, kilkanaście metrów przed nim stała Zocha. Uśmiechała się lekko drobnymi ustami specjalnie uszminkowanymi na tą okazję na krwistoczerwony kolor. W komplecie z różową suknią inkrustowaną sztucznymi diamencikami, wyglądała, zdaniem Waldka, bardzo seksownie i pociągająco. Młody rolnik uśmiechnął się pod krzaczastym wąsem. W sumie nie miał nic do stracenia. Postanowił wziąć się na odwagę i poprosić swoją dawno skrywaną miłość do tańca przy następnym kawałku. Chciał zrobić pierwszy krok ale z przerażeniem spostrzegł, że jego lakierowane laczki jak gdyby przyrosły do podłogi krytej gumolitem. Szarpnął mocniej i nic. Nie przesunął się nawet o centymetr. Był teraz jak gdyby posąg lub kolumna stojąca na środku jakiegoś placu. Na dodatek stwierdził,iż jego ciało zaczyna w szybkim tempie sztywnieć od dołu do góry. Chwilę później mógł już tylko bezsilnie patrzeć przed siebie. Zocha stała tam gdzie stała ale zza jej pleców Waldek dostrzegł wredną mordę Pawła gaciaka zbliżającą się w stronę dziewczyny. Waldek gdyby mógł zacisnąłby w tej chwili pięści. Niestety nie usłyszał nawet przyspieszonego bicia serca. Stał na środku Sali jak jakiś groteskowy pomnik wiejskiego cwaniaka i nie mógł nic zrobić. Postanowił więc zamknąć oczy. Niestety powieki zdawały się być na stałe przyklejone w otwartej pozycji i pechowiec rad nierad musiał się bezsilnie przyglądać jak jego największy wróg, koleś z którym już od momentu, kiedy stał na dwóch nogach i wiedział, że kamieniem można rzucić nie tylko w kaczkę czy kurę albo okno, toczył nieustanne wojny podszedł do Zochy i z drwiącym uśmieszkiem złożył jej propozycję wspólnego tańca. O zgrozo tamta miast uznać ofertę szmaciarza jako afront – ochoczo ją przyjęła. Waldek myślał, że eksploduje. Ciśnienie rosło w nim w zastraszającym tempie i gdy już nabrało wartość krytyczną ze skamieniałej krtani Waldemara wydobył się nieludzki jęk. Nie, nie był to jęk tylko dziki ryk od którego brzmienia pękają szyby i nawet najdziksze kundle w okolicy biorą ogon pod siebie i spierdzielają w pole, byle dalej. Nagle przed oczami młodego rolnika nastała ciemność i w tym samym momencie jego ciało jakby zapadło się w sobie i znalazło się w stanie nieważkości równocześnie. Straciło natychmiast swoją sztywność i Waldek poczuł się jakby był zrobiony z nie do końca jeszcze zsiadłej żelatyny. Przestał słyszeć cokolwiek i zdawało mu się że zmienił pozycję na leżącą. Co więcej, spoczywał na czymś miękkim a jego nozdrza w miejsce dymu papierosowego i spoconych ciał wirujących w tańcu okraszonych na dodatek wonią tanich perfum wyniuchały zapach bardziej dla niego znajomy. Jakby tego było mało natychmiast poczuł charakterystyczny, tępy ból głowy i inny w okolicy łuku brwiowego i szczęki. Powoli ciszę go otaczającą opanował dźwięk hejnału krakowskiego. Spróbował poruszać powiekami. Okazało się, iż były one jednak zamknięte, bo w miejsce ciemności ukazał mu się widok sufitu z pociemniałych desek, na którym zwisał smętnie zakurzony żyrandol bez klosza. Spróbował skoncentrować myśli ale jakoś nie był w stanie. Ledwo mógł zsynchronizować polecenie wdechu i wydechu dla swoich płuc a co dopiero bardziej skomplikowane komendy. Z każdą minutą było jednak coraz lepiej i Waldek mógł powoli uzmysłowić sobie że leży we własnym łóżku a dobiegające go dźwięki pochodziły ze starego radia „Giewont” nastawionego na program pierwszy… Odbiornik grał prawie przez cały czas służąc Waldkowi jako umilacz czasu i zegarek jednocześnie. Krakowska melodia jednoznacznie wskazywała, iż jest już południe. Ból w głębi czaszki wskazywał na kaca – giganta a łuk brwiowy i szczęka na niezły łomot, który dostał Waldek. Przejechał językiem po zębach i oprócz braku kilku, które zeżarła próchnica zauważył, że górne jedynki też się gdzieś podziały a smak krwi w ustach nie wskazywał w żadnym wypadku na jakąkolwiek chorobę jamy ustnej. Z trudem podniósł prawą dłoń i obmacał twarz. No tak, wargi rozkwaszone jak żaba na asfalcie po konfrontacji z PKS-em. Złamany przed paru laty nos na szczęście nie krwawił i nie bolał. Waldek podrapał się w niego kikutem małego palca, jak zwykł to robić. Stracił go zeszłej zimy przy rąbaniu drewna. Szczęściem w nieszczęściu było to, iż solidna dawka Gałązkowego bimbru skutecznie uchroniła go przed bólem. Nieszczęściem w szczęściu to, że konkretna ilość promili miała negatywny wpływ na jego szybkość i refleks. Krótko mówiąc weszło mu wtedy w nogi. Dlatego stanął przed sądem. Notabene sędzia, z niewiadomo jakich powodów znalazł okoliczność łagodzącą i stwierdził, iż strata palca jest dostatecznie dotkliwą karą. Wymierzył więc Waldkowi tylko grzywnę, dwa banknoty po milion starych złotych za kradzież choinki z lasu. Gdyby tylko wiedział, że ta choinka to tylko ostatnia w prawie trzydziestu, które zajumał Waldek z lasu tamtejszej zimy i zaraz sprzedawał po dychę za sztukę… W końcu skąd miał brać forsę na bimber od Gałązki? Nad jednym tylko się później zastanawiał: w jaki sposób, będąc praworęcznym zdołał odrąbać sobie palec u ręki, którą trzymał siekierę? Ostatecznie jednak Waldek po pijanemu różne dziwne rzeczy wyczyniał więc z czasem przestało go to zajmować. Łuk brwiowy krwawił i szczypał mocno przy dotykaniu. Strużka już zakrzepłej krwi widniała mu na skroni i kończyła się brunatną plamą na przepoconej poduszce. Próbował się podnieść. Poszło mu to z trudem a głowa prawie mu nie pękła. Nagle poczuł w żołądku ruchy jakby połknął pół kilo oranżady w proszku. Zerwał się jednym susem na podłogę i jakimś cudem od razu nie przewrócił. Dokonał tego na szczęście dopiero za progiem domu chlustając przy tym na dwa metry przed siebie kolorowym pawiem. W momencie mu ulżyło. Wstał więc i mimo, że zawroty głowy jeszcze nie minęły poczłapał przez zabłocone podwórko do studni, nabrał do pordzewiałego już cynkowanego wiadra wody i zachłannie zaczął chłeptać jego zawartość. Wypiwszy tak gdzieś jedną trzecią, wylał na swoją głowę resztę. Zabieg ten dodał mu trochę przytomności a jednocześnie jakby przy okazji mógł umyć przetłuszczony czerep i zakrwawioną twarz. Waldek rozmazał resztki zakrzepłej krwi po policzkach nie przejmując się tym za bardzo podążył z powrotem ku drzwiom. Mózg pracował mu już w miarę poprawnie, oczywiście biorąc pod uwagę jego możliwości. W każdym razie Waldemar dobrze skojarzył to, że jak jest kac to trzeba dziada zlikwidować. Z lodówki „Mińsk” wyciągnął puszkę piwa „Exportowe” Super strong, pociągnął jednym haustem tak z połowę po czym puścił następnego pawia, tym razem na podłogę. Cóż, strułem się porządnie – pomyślał. Wypił resztę zawartości i na szczęście tym razem piwo nie wywołało torsji. Podłogę się pościera a zdrowie jest najważniejsze. Waldek sięgnął na lodówkę i zdjął z niej paczkę zapałek i pomięte pudełko „Poznańskich” wyłuskał z paczki ostatnią sztukę, lekko już zgniecioną. Z kupy wypalonych zapałek będących w pudełku wydobył jedną niewypaloną po czym potarł nią o draskę i przytknął płomień do końca papierosa. Zaciągnął się mocno, puścił równiusieńkie kółko z dymu i poczuł, że dokuczliwe objawy kaca odeszły całkowicie w niepamięć. Zamyślił się więc bez przeszkód i tym razem zdołał wyłuskać z pamięci kilka szczegółów zeszłej nocy. Zabawa sobotnia, Zocha na parkiecie i ten gad Gaciak przywalający się do niej. Wrażenie paraliżu więc było chyba tylko snem bo niby skąd u Waldka takie obrażenia jak nie ze starcia z tym wypierdkiem? Aaa no jasne, już sobie przypominam – pomyślał. Było to mniej więcej tak, że Waldek zdołał jednak trochę poobijać Pawła Gaciaka ale niestety zaraz napatoczyło się kilku jego kumpli. Dwóch z nich Waldek nawet położył ze sztachety pod remizą ale w ostateczności to jemu urwał się film po którymś tam ciosie. Jednaj jakim cudem znalazł się z powrotem w domu, tego już niestety nie mógł sobie przypomnieć. Nic, trzeba się skoczyć pod sklep, może ludzie coś będą gadali i wiedzieli to się dopyta. Interesowało go przede wszystkim, kto go położył na glebę. Mimo niedzieli bowiem sklep był czynny, wystarczyło tylko nacisnąć dzwonek a właściciel otwierał i można było zrobić niecierpiące zwłoki zakupy w postaci paczki szlugów czy butelki „Matadora”. Toteż przez cały tydzień na schodkach sklepu urzędowali amatorzy wypoczynku na świeżym powietrzu umilając sobie relaks łykami owocowego specjału i tanimi szlugami. A nie…- lepiej pojadę do Gałązki. On też był na zabawie (co prawda przyszedł trochę później, niż cała draka) i Waldka wiąże z nim od zawsze niezła komitywa. Gałązka co prawda nie pomógł Waldkowi, gdyż w tym czasie zajęty był chędożeniem za przystankiem autobusowym grubej Kaśki . Ale przecież mógł później coś podsłuchać a i nie bez znaczenia jest to, że zawsze ma on u siebie parę flaszek własnego wyrobu i że tylko on daje jeszcze Waldkowi na krechę. Sklepowy Maroń jakoś już dawno przestał obdarzać Waldka takimi względami i zawsze żądał zapłaty w postaci gotówki. A i jabole na siarze i chemii robione, samogonik mocniejszy i z naturalnych składników, bebech też chory, nie będę się truł mózgotrzepem – pomyślał. Wyciągną więc z szafy ostatnią paczkę „Poznańskich”, taką na czarną godzinę. Zmienił ubłocone dżinsy na mniej ubłocone sztruksy, pozdzierane lakierki zamienił na lekko dziurawe trampki („odświętne trepy trza szanować”). Na koszulkę bez rękawów przyodział zieloną bluzę marki „Adidas” z logiem „Nike” (super oryginalna podróba turecka), włożył w kieszeń paczkę fajek i udał się do szopy, w której stała jego SHL-ka. Wyciągną ją na zewnątrz, podpompował koła, zamknął drzwi domu umieszczając klucz pod słomianą wycieraczką, na której jeszcze nie zdążył zaschnąć ślad jego laczka umaczanego we własnym pawiu. Podszedł z powrotem do motoru, sprawdził poziom paliwa i stwierdzając jego niedobór – uzupełnił bak podpałką do grilla. Na takiej mieszance jego stalowy rumak nie chciał zastartować z kopa, więc Waldek musiał go wziąć na „pych”. W końcu z pordzewiałego tłumika strzeliła smuga sinoniebieskiego, tłustego dymu a wokół rozniósł się zapach starego silnika ropniaka do młockarni. Motor Waldka nie miał w prawdzie przedniego reflektora – w jego miejsce ział pusty oczodół ze sterczącymi kablami. Było jednak jasno a i Waldek przecież nie potrzebował świateł. Przekręcił więc rolgaz i z rykiem zużytego silnika, z trudem przezwyciężając siłę odśrodkową, wszedł w zakręt i jadąc chwilę lekkim wężykiem pognał w kierunku Gałązkowego domu. Na szosie było więcej dziur, niż zdrowego asfaltu ale SHL-ka miała dobre zawieszenie – wahacz pchany z przodu i miękkie tylnie teleskopy. Waldek więc nawet nie omijał kraterów, tylko starając się trzymać w miarę prosty kierunek pruł do przodu. Minął centrum wsi, remizę, sklep, staw przeciwpożarowy. Przejeżdżając obok zapyziałej chałupy Gaciaków, splunął z pogardą. Na podwórku dostrzegł Pawła majstrującego coś przy drzwiach podwórkowego sracza. Odwrócony był jednak plecami do szosy, więc nie zauważył motocykla i jego kierowcy. Policzymy się później chuju – pomyślał z nienawiścią Waldek – tylko się dowiem co i jak. Po niecałym kwadransie dotarł do obejścia Gałązki. Wtoczył się na podwórze, oparł motor o mur i nie pukając, wszedł do wnętrza domu. Waldek nigdy nie pukał. Albo wchodził jak do siebie otwierając drzwi (to do tych, których lubił) albo też wchodził wybijając drzwi z kopa (to do tych, których lubił mniej). W prawdzie czasem po odwiedzinach tego drugiego rodzaju opuszczał swoich gości nie przez drzwi a przez okno, w dodatku nie zawsze otwarte ale w przypadku wizyt u Gałązki to nie zdarzało się nigdy. Na kanapie nakrytej czerwoną, gdzieniegdzie pocerowaną narzutą drzemał lekko otyły, łysiejący facet o dobrotliwej gębie pokrytej dwudniowym zarostem. Gałązka wyglądał starzej, niż na swoje 32 lata. Był rozwodnikiem, gdyż jego żona po kilku latach życia z nim miała już dość jego ekscesów i pijatyk. Na dodatek, gdy odkryła, iż mąż ma nie do końca rzeczowo-gospodarski stosunek do ich kozy, czara goryczy się przelała. Spakowała się więc i odeszła do oddalonej o kilkanaście kilometrów rodzimej wsi. Następnym razem widzieli się dopiero na sprawie rozwodowej, której finałem była konieczność sprzedaży 15 hektarów i spłata żony. Gałązka był więc bez pola, nie licząc trzech hektarów pod lasem, na której uprawiał ziemniaki i trochę żyta. Z braku ziemi i z nudów po stracie żony Gałązka zajął się bowiem przetwórstwem. Zwłaszcza opartym na fermentacji i destylacji. Co prawda pole pod lasem często odwiedzały dziki ale przynajmniej była z tego dobra kiełbasa na zagrychę. Lubił on Waldka i traktował trochę jak kolegę, jak przyjaciela a trochę jak młodszego brata (dzieliła ich różnica pięciu lat). Za bimber jednak brał pieniądze. Waldek przez jakieś resztki uczciwości zdawał sobie sprawę, że cukier i drożdże nie rosną na drzewach a i Gałązka raz wziąwszy zapłatę przez długi czas stawiał darmowe kolejki. Dobry! – krzyknął Waldek. Gałązka chrapnął, zamruczał i otworzył oczy. Aaa to ty… – odpowiedział gospodarz ziewając – siadej, no siadej. Zem myśloł, że już po tobie ale jesteś. No jestem – odpowiedział Waldek – i chciałbym się dowiedzieć co to wczoraj było. Ano było, było… – odparł Gałązka mrużąc oczy i uśmiechając się – Kasiula niczego sobie babka… Ze MNĄ co było – zdenerwował się Waldek. Aaa z TOBĄ? – zapytał zawiedziony Gałązka – ano schlałeś się jak knur, żem cię Musioł pod ramię wziąć i do chałupy zaprowadzić, siadej to ci opowiem. No ale tak na sucho bedziem siedzieć i gadać? – zaproponował Waldek. Gałązka z westchnieniem podniósł się z kanapy i wyciągną słoik ogórków, dwa wyszczerbione kieliszki i pół litra mętnej, ziemniaczanej księżycówki. Po czterech kolejkach Waldek wiedział już wszystko. Po opróżnieniu flaszki wiedział już, co ma robić a jeszcze po opróżnieniu drugiej butelki, wyciągniętej przez Gałązkę, który też najwidoczniej miał ochotę na dłuższą deliberację, zapragnął gwałtownie zrealizować swój plan.
Parę minut później szosą mknęła chwiejąc się jak liść na wietrze SHL-ka z dwoma dość mocno zawianymi motocyklistami. Obecność alkoholu we krwi tylko dodawała tym dwóm junackiego animuszu ale w żadnym wypadku nie ułatwiała kierowania maszyną. Mimo to Waldek i Gałązka mięli chyba więcej szczęścia, niż rozumu, bo choć ten pierwszy ledwo trzymał kierownicę a ten drugi współtowarzysza to jednak nie zaliczyli wywrotki i chwilę później wjechali z rozpędu na Gaciakowe podwórko wywracając przy tym wiadro z karmą dla świń. Zsiedli z motocykla i klnąc wściekle zaczynali wzywać adwersarza. Zachowywali się przy tym tak głośno, że ich krzyki były słyszane z daleka i od biedy mogli wezwać pół wsi. Na podwórko jednak nikt nie wyszedł. Co więcej przeszukanie Gaciakowego domu nic nie dało. Nie było w nim nikogo. Paweł Gaciak był młodszy od Waldka o rok i obecnie mieszkał sam. Żona, jak Waldek wiedział, była w tym czasie na wakacjach z dziećmi u rodziny na Mazurach. To dlatego Paweł tak śmiało sobie poczynał z Zochą. Nieobecność żony była mu na rękę a rola słomianego wdowca całkiem mu odpowiadała. Dwoje starszych braci Pawła harowało we Włoszech przy zbiorze jabłek. Był jeszcze najmłodszy Gaciak – Józek ale Waldek i Gałązka wiedzieli, że jest akurat w wojsku. Więc teoretycznie Paweł został sam. Ale nawet jego nie było. Job twoja mać! – zaklnął z rosyjska Gałązka utrącając czubkiem gumofilca głowę gipsowego krasnala stojącego u Pawła w ogródku a zdobytego przez przedsiębiorczego Józka. Uciekło ścierwo jedno! – pomstował Waldek. Musioł cię widzieć jak żeś do mnie jechoł – skwitował z żalem Gałązka. To co robimy? Dziadowi nie przepuszcze! Za cholerę nie przepuszczę! – krzyczał z furią Waldek. Okazało się, że to od niego Waldemar dostał nokautujący cios w szczękę. O tym, co się później stało wolał nie myśleć, bowiem Paweł zaczął sobie po zabawie z Zochą tak ostro jak Gałązka z Kaśką i to za obopólną zgodą. Waldek więc w sumie nie mścił się za rozbity łuk brwiowy i wywalone zęby, lecz za urażoną dumę, że takie ścierwo od pierwszego razu dostał czego chciał a on – pierwszy (w jego mniemaniu) kozak w okolicy kilka miesięcy próbował i nic. Co prawda zabierał się do tego jak pies do jeża ale nic to, kawa się wylała i co się stało to się nie odstanie. A może się w szopie w sianie zakopał? – zamyślił się Gałązka. W tym momencie zza wrót stodoły dało się słyszeć głośny basowy warkot i nagle wyłamując deski na dwóch kolegów wyjechała z dużą prędkością najpierw lufa a chwilę później reszta czołgu T-34. Gaciaki zawsze mięli pociąg do swoistej ekstrawagancji. Dziadek Pawła przemalował na przykład zaraz po wojnie trofiejną dekawkę na różowy kolor, bo akurat jakimś cudem taki kolor udało mu się załatwić to znaczy wymieszać białą i czerwoną farbę skradzioną przy malowaniu posterunku MO. Argumentował to faktem, iż w okolicy nikt nie ma różowego motoru. Do dzisiaj zresztą z racji tego wydarzenia po wsi krążą zabawne historyjki o wątpliwej orientacji Gaciaków. To dlatego pojawił się krasnal w ogrodzie. To dlatego właśnie sunął w ich kierunku prawdziwy czołg załatwiony kilka miesięcy temu przez Józka o czym Waldek i Gałązka nie mięli pojęcia. O ja pierdziu! – pierwszy zareagował Gałązka chwytając kolegę za rękaw dresu. Chodu! – krzykną i zaraz oboje rzucili się do ucieczki. Kątem oka zauważyli jak stalowe gąsienice robią z Waldkowego motocykla miazgę. Trzeba się rozdzielić! – zawyrokował Waldek. Gałązka się zgodził i oboje pobiegli w przeciwnych kierunkach. Gałązka zdążył ujść z placu boju skażając w gęste krzaki przy rowie ale Waldek nie widząc innej kryjówki zamknął się w Gaciakowym ustępie. Na jego nieszczęście szalony czołgista zauważył ten manewr i skierował w tym kierunku żelaznego potwora. Czołg zakręcił w miejscu, urwał narożną rynnę domu i po chwili wjechał w wygódkę. Gałązka mógł się tylko z przerażeniem przyglądać jak tony stali ścierają na drzazgi drewnianą konstrukcję wiejskiej toalety. Szaleniec w czołgu nawrócił w miejscu, ponownie przejechał po kupce desek smętnie wgniecionych w ziemię, tą samą drogą potoczył się do stodoły i wyłamując tylne drzwi odjechał w kierunku lasu. Całe zdarzenie trwało może pięć minut jednak zniszczenia były ogromne. Motoru też szkoda – stwierdził Gałązka wciąż siedzący w krzakach w obawie przed policmajstrami, których spodziewał się tu lada chwila. Ale Waldek też był chłop fajny, no i jak skończył? – pomyślał Gałązka i łza zakręciła się mu w oku. W tym momencie rozwałkowane szczątki kibelka zaczęły się poruszać i ku przerażeniu Gałązki z pod desek wyszedł brązowy potwór. Gałązka nie był zabobonny ale to coś przypominało mu jakieś zombie czy inne cholerstwo. Na dodatek śmierdziało okrutnie i wykonywało jakieś gesty w kierunku krzaków. Na końcu upiór splunął kawałkiem gówna i krzyknął: no choć tutaj, pomóż mi do jasnej cholery. Gałązka nie wierzył własnym uszom. Mara wydawała ludzkie odgłosy podobne do głosu kompana. A więc to… Tak! Waldek żyje! Miał chłopak szczęście. Jakimś cudem przed zmiażdżeniem zdążył ukryć się w dole kloacznym pod wychodkiem. Cud, że był dostatecznie głęboki. Przeżył ale wyglądu mu to nie poprawiło. Gałązka ucieszył się ale podejść do kumpla jakoś nie miał ochoty. No na co czekasz! – zniecierpliwił się Waldek – co tak siedzisz w tych krzakach? Pomóż mi! Gałązka rozejrzał się dookoła i spostrzegłszy kran z nawiniętym na niego wężem chwycił jego koniec i z grubsza opłukał Waldka z ekskrementów. Zapachu to jednak nie zlikwidowało. Ścierwo! Pieprzone ścierwo – klął przez zaciśnięte zęby Waldek, co przez brak przednich jedynek brzmiało trochę świszcząco. Jeszcze go załatwimy – pocieszał go kumpel. Na razie chodu bo jeszcze wjedzie tym jobanym tankiem i tym razem nos na richtig rozwali. Gałązka znakomicie łączył rusycyzmy i germanizmy z wiejskim akcentem. Oboje więc, mimo uczucia waty zamiast kolan chyłkiem ulotnili się z posesji Gaciaka. Mój motor – chlipał pod nosem Waldek. Nie frasuj się, załatwim inny – pocieszał go idący z wiadomych powodów w pewnej odległości Gałązka. Po niecałych 30 minutach marszu a raczej skradania się, by nie być widocznym dla sąsiadów dwaj niedoszli agresorzy usiedli pod domem Gałązki. I co teraz? – zapytał Waldek, nie oczekując przy tym odpowiedzi. Gałązka milczał. Waldek miał wszystkiego dość. Nie dosyć, że ten frajer obił mu ryja to jeszcze na dodatek wyrwał Zochę i zrobił z nią to, o czym Waldek marzył co noc. No i jeszcze zniszczył mu motor oraz zmusił go do utaplania się w podwórkowym szambie. Daj chociaż jakieś mydło i pożycz jakichś łachów. Gałązka wstał, popatrzył błędnym wzrokiem na przyjaciela po czym przyniósł z domu kostkę szarego mydła „Biały jeleń”, jego stare spodnie, koszulę flanelową w kratkę i parę gumowców. Nic innego nie mam…- odrzekł smutno. Waldek podziękował krótko po czym zabrał się za mycie przy studni. Mydło nie chciało się jakoś pienić i spłukiwać w tak zimnej wodzie ale co tam. Po ablucji Waldek założył na mokre ciało otrzymane ciuchy i znowu usadowił się koło kolegi. Zapach zelżał prawie zupełnie, choć nadal można było poczuć delikatną nutkę aromatu latryny. Gałązka wstał powoli i z kuchni przyniósł flaszkę bimbru, bochenek chleba i sznur parówek. Odkorkował ją, pociągnął łyk z gwinta i podał Waldkowi. Wiadomo, brudna robota w sraczu to trzeba się zdezynfekować. Poza tym nie wiadomo czy ten pedał Gaciak nie ma w dupie jakiego adidasa. A i posilić by się wypadało. Zdezynfekowali przełyk, zagryźli rwanym prosto z bochenka pieczywem z parówką. Od razu zrobiło się lepiej na duszy i nawet strata motocykla nie była dla Waldka już taka bolesna. Gałązka wydobył z kieszeni aluminiową papierośnicę i zapalił, częstując przy tym kumpla. Oboje zaciągnęli się aromatycznym dymem papierosów z przemytu kupionych na bazarku. Nagle Gałązka wpadł na genialny pomysł na widok pustej flaszki po samogonie, którą bawił się Waldek. Ty, noż kurde no przecież na czołgi to się z butelką idzie! – wykrzyknął. Z jaką butelką? – zaciekawił się Waldek nie odrywając wzroku od kopulującej na trawniku pary koników polnych. No… tee eee noo jak mu tam… z koktajlem Matołowa albo Macierewicza czy cuś w ten deseń – odrzekł nieskładnie Gałązka a Waldkowi oczy zrobiły się jak pięciozłotówki. To jest myśl! Spalimy dziada z tym jego pieprzonym czołgiem! – zapalił się Waldek. Trzeba tylko parę butelek, szmatę i benzynę. Gałązka szybkim krokiem pobiegł do kuchni i przyniósł jeszcze dwie butelki. Oboje uznali, że trzy koktajle to trochę za mało, więc żeby zrównoważyć swoje siły osuszyli jeszcze jeden flakon po czym udali się do gałązkowej stodoły, gdzie przykryty plandeką stał jego czerwony Fiat 125p. Odkąd Gałązka stracił prawko za jazdę na podwójnym gazie nie używał go. No dobra, używał tak samo często jak przedtem ale i wóz stracił badania techniczne a on już też sobie nieźle nagrabił u miejscowych glin, więc na razie nie chciał im się pchać pod nos. Zwłaszcza, że miejscowe pałkowniki są jakby przeczulone na jego punkcie i gdyby ktoś się zainteresował to zauważyłby, że czerwone kredensy są w okolicy najczęściej kontrolowanymi pojazdami. Gałązka wpuścił kawałek węża gumowego w czeluść baku i obciągnął całe dwa litry benzynki do czterech półlitrówek. Zatknął na końcu jakieś kawałki szmat. No i gotowe – powiedział Gałązka podając Waldkowi dwa koktajle a sam wetknąwszy sobie arsenał za pasek od spodni. Zupełnie jak jakie partyzanty – rzekł z dumą Waldek, chociaż jak na partyzanta to urodził się jakieś czterdzieści lat za późno. No ale co tam. Wróg się zawsze znajdzie. Czekaj… na czołgi to się jeszcze z szabelką szło – błysnął erudycją Waldemar. Gałązka zanurkował ponownie w szopie i wytaskał stamtąd duży topór rzeźnicki. Co prawda to nie szabla ale się nada, bo ciężkie – stwierdził.
Paweł Gaciak, mimo niedzieli pracował ostro. Jeździł z taczką tam i powrotem wożąc w niej połamane deski, które jeszcze rano stały dumnie w postaci podwórkowego kibla. Wrak waldusiowego motoru zdążył już uprzątnąć a wrota stodoły, choć też nieźle pogruchotane stały zasłaniając otwór w którego czeluści stał radziecki czołg. Paweł nawet nie przypominał sobie po co go kupił. Ale Józek pisał z wojska, że można tanio kupić. Po prawdzie to nie zapłacili za niego ani grosza, gdyż Józuś wygrał go z sierżantem w pokera na nocnej warcie a sam pieniądze od brata wziął trwoniąc na alkohol i panienki. Może go postawię w ogrodzie, może się do orki nada, może silnik do młockarni a reszta do ogrodu…- rozważał Paweł robiąc ostatni kurs taczką. W każdym razie czołgu we wsi nikt nie ma a i dzisiaj się przydał do przegonienia tych kundli. Nagle spostrzegł, że drogą w jego kierunku biegnie dwóch osobników. Jeden wymachiwał przy tym ogromnym toporem a drugi tylko rękami, w których dziarsko dzierżył dwa koktajle Mołotowa. Paweł splunął pod nogi. Jeszcze wam mało gnoje? – wrzasnął i czmychnął w kierunku stodoły. Wgramolił się na wieżyczkę, odsunął właz, wszedł do środka, zastartował silnik i poruszył wajchę do przodu. Stalowe gąsienice z łoskotem ruszyły z miejsca. Lekko podparte wrota tym razem połamały się pod ciężarem kilkudziesięciu ton. Gaciak przez wizjer obserwował przeciwników. Dodał gazu i czołg zostawił za sobą dwie zaorane bruzdy ziemi. Tym razem Waldek i Gałązka nie dali się zaskoczyć. Od razu czmychnęli na boki. Zrobili to w ostatniej chwili. Waldek przedtem zdążył rzucić butelką w pancerz. Jednak nic szczególnego się nie stało. Idioto! Trzeba szmatę pierw zapalić! – krzyknął Gałązka przedzwaniając toporem w stalowe poszycie. Ale i jego cios nie wyrządził pojazdowi najmniejszej szkody. Może to jednak musi być szabla? – pomyślał. Tym czasem czołg zrobił zgrabny obrót w miejscu i skierował się w stronę Waldka. Wal w tył! – wrzasnął Gałązka. Waldek poczuł nagły przypływ odwagi i szybkim, kocim ruchem wskoczł na jadący czołg. Cisnął zapalonym wcześniej ładunkiem w pokrywę silnika i zgrabnie zeskoczył maszyny wywijając przy tym parę fikołków na murawie. Tak, kiedy trzeba było to Waldek potrafił być szybki. Byleby z paliwem wysokooktanowym nie przesadzał. W tej samej chwili czołg ogarnęły żółte płomienie. Maszyna stanęła a z otwierającego się włazu wyskoczył przestraszony Gaciak. Waldek szybko dobiegł do przeciwnika i z półobrotu, niczym Chuck Morris przylutował mu kopa prosto w środek twarzy. Chrupnęła chrząstka nosa i łamiąca się szczęka a Paweł zalewając się krwią padł do tyłu prosto na tyłek. Nie stracił przytomności. Cios zamroczył go tylko nieźle. Siedział więc na trawie patrząc to na Waldka, to na płonący czołg. Dobre, dobre, – krzyknął z triumfem Gałązka ładując pozostałe dwa koktajle prosto w otwarte okno Gaciakowego domu. Płomienie natychmiast ogarnęły wnętrze. Paweł błędnym wzrokiem popatrzył to na Waldka, to na Gałązkę. Na końcu spojrzał na pożogę we własnej chałupie. Nagle pobladł, zerwał się na równe nogi i pognał w pole. Patrz jak spieprza, buahahahaha – Waldek zaniósł się szyderczym śmiechem. W tej samej chwili z wnętrza płonącego domu gruchnęło jak na poligonie i kilka centymetrów od gałązkowego łba gwizdnął kawałek żelastwa. Chodu! – wrzasnął Waldek i obaj partyzanci rzucili się do panicznej ucieczki. Następna eksplozja zmiotła dach pawłowego domostwa a kolejna zburzyła ścianę. w międzyczasie dookoła latały ze świstem odłamki i pociski. Okazało się, że wygrany czołg nie był przeznaczony do demobilu, toteż w jego wnętrz Gaciaki znaleźli kupę niepotrzebnego śmiecia takiego jak kilka granatów F1, pociski odłamkowe i sporą ilość amunicji do kałasza. Przenieśli arsenał troskliwie do domu mając zamiar go rozmontować a mosiężne elementy spylić na złom. Także czołg był w pełnej gotowości bojowej. Całe szczęście, że Gaciaki o tym nie wiedzieli. Wiadomo co im mogłoby wtedy strzelić do głowy? Mimo wieku lubili pokozaczyć na zabawach a mając takie oręże w ręku… Chałupa już trochę przygasała, kanonada zdawała się cichnąć. Na horyzoncie pobłyskiwały tylko niebieskie światła wozu strażackiego OSP i radiowozów. Takiej hecy we wsi dawno nie widziano. Wiadomo, klasyczny łomot to się nawet często zdarzał, na sztachety bili się co sobotę. Czasem w ruch szły noże, kastety i siekierki. No ale żeby na czołgi i granaty? Takiego Sajgonu na wsi jeszcze nikt nigdy nie urządził. Gaciak więc powinien mieć kolejny powód do dumy.
Tymczasem parę godzin później dwaj zdyszani kompani dobiegłszy przez pola do Waldusiowego obejścia, jakimś cudem niezauważeni, kryli się w stodole gospodarza. No… takiego rozpierdolu to dawno nie pamiętam – szepnął Walduś. Uhu – kiwnął głową i zamruczał Gałązka, który ciągle był jeszcze w niezłym szoku po widoku lecącego odłamka. Parę centymetrów w inną stronę a byłby krótszy o głowę. Myślisz, że nas szukają? – zapytał Walduś. Nnnie no chyba nie, ale nie wyłoźmy jakiś czas – szczęknął zębami Gałązka.
Na komisariacie Policji w Sali przesłuchań na taboreciku siedział z zabandażowaną twarzą Paweł Gaciak. No, panie Gaciak, pytam Pana po raz ostatni. Co to kurwa wszystko ma znaczyć i jak weszliście w posiadanie sprawnego czołgu T-34 i tego arsenału, który eksplodował u Pana w domu? – spytał łagodnym aczkolwiek zniecierpliwionym tonem komisarz Gamrat To wsystky Wyldymyr i Gyłysky – zaseplenił z trudem Gaciak. Nie rozumiem – mruknął pod nosem komisarz. Dajcie go do szpitala z obstawą. Przesłuchamy go jak mu się morda zrośnie – wydał polecenie przez uchylone drzwi.

12 komentarzy

  1. Już słyszę Pawlaka jak to czyta. Dzięki za zastrzyk chumoru na cały dzień 🙂

  2. @Dashekmdm a juz chcialem ci za wzmiankowac ten prze piekny wpis 😀

  3. Korekta pewnie to i tamto by wypunktowała. 🙂 Cenię jednak ubogacenie tekstu własną inwencją i za stworzenie nico odmiennego klimatu, niż u Pilipiuka. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink