Odpustowe reminiscencje

Przyjeżdżam sobie dzisiaj jak co tydzień do babci, a tam odpust na parafii w sąsiedniej wsi. Panie… kiedyś to były odpusty, hur dur nie to co teraz… Oczywiście chodzi o to, że podczas tego w sumie ważnego religijnie wydarzenia w pobliżu kościoła rozkładali się różni przyjezdni kramarze handlujący wszelkiego rodzaju tandetnym barachłem, który u małego dzieciaka wywoływał uśmiech na japie. Tak też jest i w czasach współczesnych, choć ostatnio na takim handlowo-zabawkowym spędzie byłem przed dobrymi paru laty z młodszym kuzynostwem kiedy miało te kilkanaście lat. Więc teraz luźne wspominki w losowej kolejności o tym co dzieciak uzbrojony w trochę darowanej lub zaoszczędzonej gotowizny mógł zaopatrzyć się tamże. Lista luźna, zawierająca zabawki i żarełko i obejmująca końcówkę lat 80-tych (wiem, stary jestem) aż do może drugiej połowy lat 90-tych gdzie radosne buszowanie po większości stoisk był już z deczka obciachowy. We wczesnych latach gros zabawek stanowiły wytwory rodzimych rzemieślników.
Tandetny gatunek tworzywa i jakość wykonania spowodowała, że do współczesnych czasów zachowało się niewiele tego typu artefaktów, które może kurzą się gdzieś na strychach tracąc kolory i degradując się w miarę upływu czasu. A szkoda, bo może to jest pomysł na niezłą nostalgiczną kolekcję.

Różańce z ciasta ptysiowego.
Absolutny bestseller i must have każdego odpustu. Na nitce poprzetykanej gdzieniegdzie kolorowymi kokardkami z bibuły nadziane były długie kęsy lub kółka z wytrawnego ciasta ptysiowego. Chyba ptysiowego, gdyż w smaku przypominało zupełnie nic. Ani słone, ani słodkie. Taka mąka przaśna. Różańcem to zwało się zapewne z powodu faktu, że można było owo coś założyć na szyję, a ciastka stanowiły jakby paciorki. W sumie nie najgorsze.
Cukierki w foliowych rożkach.
Kwadratowe, i twarde cukierasy o smaku sztucznych aromatów w przybladłych, kolorowych paskach na obwodzie. Aż mdli na samo wspomnienie. Zdecydowanie nie polecam.
Wafelki z cukrowym brzegiem.
Po prostu kilka warstw andrutów zlepionych po brzegu aromatyzowanym, kolorowym lukrem. Jako dzieciak byłem przekonany, że kolorowy lukier stanowi również nadzienie. Jakże srogo się zawiodłem. Ale w sumie też nienajgorsze.
Miśki z bitą śmietaną.
Waflowe misie nadziewane bitą śmietaną o smaku chyba waniliowym. Taką samą jak sławetne ciepłe lody. Hmm, moje ulubiene, jakby to powiedział Boczek.
Tatarczuch.
Albo Tatarczuk w zależności jak kto wymawiał tą egzotyczną nazwę. Ni to chleb, ni to mokre ciasto wykonane chyba z gryki lub mąki gryczanej. W smaku trochę jak słodki, razowy chleb. Bardzo rzadko dostępne u nas. Zdecydowanie dla koneserów.
Ogórki kiszone.
Tego fenomenu to nigdy nie rozumiałem. Po jakiego grzyba na wiejskich odpustach handlowano ogórasami wyławianymi prosto z beczki? Ale może za mały szczyl byłem żeby skojarzyć, że taki ogór to doskonała zagrycha do wódeczki obalanej z tyłu remizy. Aż chciałoby się spotkać na takim odpuście Waldka i Gałązkę 😛
Lody w kubeczkach.
Na początku ostatniej dekady XX wieku można było dostać niezwykle zmrożone lody w białych plastikowych kubeczkach z dekielkiem. Miały kolor brudnej żółci i trzeba je było długo rozmrażać przy okazji odmrażając sobie dłonie. Ale smak miały przejedyny. Już wtedy były lody rzemieślnicze hehe.
Kalejdoskop.
Fajna zabawka, niestety całkowicie nieprzydatna dla ślepych, no chyba do bicia nią po głowie. Tekturowo-plastikowa rura z nadrukiem, na przykład w formie pirata z lunetą zawierała trzy zwierciadła ułożone w trójkąt równoboczny. Z jednej strony dziurka do patrzenia, z drugiej strony dwie półprzeźroczyste przesłony, pomiędzy którymi luźno latały różnego rodzaju półprzeźroczyste kolorowe kawałki plastiku. Proste zjawisko optyczne sprawiało, że patrząc przez dziurkę obserwowało się non stop zmieniające w miarę obracania tuby fraktalopodobne foremne kształty. Zabawa na parę godzin, a jak jeszcze dzieciak wspomoże umysł czymś ziołowym lub chemicznym to żaden smartfon nie ma szans.
Wiatraczki.
Kawałek drutu i obracający się na wietrze wiatraczek zrobiony z kolorowej folii pomalowanej we wzorki. Można było przyczepić do rowerka. Pamiętam jak kiedyś z bratem bohatersko odzyskaliśmy owy gadżet od kilkuletniej sąsiadki kiedy nieopacznie postanowiła sobie go przywłaszczyć odczepiając z kierownicy naszego dwukółka.
Wiewiórki i motylki do pchania przed sobą.
Zabawki dla najmłodszej dzieciarni. Zrobione z podłej jakości plastiku wiewiórki na kółkach, które na ogonie miały kręcące się w trakcie popychania przed sobą za pomocą plastikowego kija kolorowe kulki. Tudzież działające na podobnej zasadzie motylki machające skrzydłami. Jak dzieciak miał więcej niż te trzy, cztery lata to tego typu sprzęty omijał szerokim łukiem.
Diabełki pokazujące jęzor.
Zdecydowany hit. Czarna, gumowa głowa diabła lub w innej wersji Stańczyka, która po naciśnięciu wywalała różowy ozor na wierzch. Szczyt turpizmu w zabawkarstwie, ale swój klimat to miało. Ciekawe tylko co na to ksiądz proboszcz?
Myszy w pudełku zapałek.
Plastikowa paczka zapałek z białą i czarną myszą wyłażącą na wierzch w zależności od której strony się pudełko owo otworzy. Taki bajer i pierdółka do zajęcia dzieciaka na parę minut.
Huk puk.
Czy jak to się tam nazywało. Drewniana lub plastikowa rurka. Z jednej strony tłok, z drugiej strony korek na sznurku. Odciągało się tłok, zakładało korek z drugiej strony i z całej siły wpychało tłok do wnętrza. Ciśnienie robiło resztę. Raz dostałem ścierką przez łeb, bo wydłużyłem sznurek, uszczelniłem korek i strzeliłem ciotce rzeczonym korkiem prosto w dupę nabijając podobno niezłego siniaka.
Lalki.
Nie moja branża, ale kuzynki w podobnym wieku już zainteresowane były. Jedna nawet zakupiła lalkę w łóżeczku. Po naciśnięciu sprężynowego przycisku kołdra się odsuwała, a lalka siadała na nocniku wysuwającym się spod łóżka. Niestety na moją propozycję rozmontowania zabawki w celu poznania działania mechanizmu odpowiedziała stanowczym”NIE!”
Zegarki blaszane czy też plastikowe.
Artykuł również dla najmłodszych. Wersja uboższa to blaszka na pasku ze zwykłej gumki i kolorowy cyferblat w formie naklejki. Wersja lepsza to elastyczna, plastikowa bransoleta i możliwość ustawiania godziny. Widzę więc walory edukacyjne takiej popierdółki.
Skaczące pająki.
Dostępne chyba nawet do dzisiaj. Gumowy pająk, tarantula albo inny ptasznik. Odwłok kryty syntetycznym futerkiem. Gumowy wężyk zakończony pompką, po naciśnięciu której prostował się gumowy języczek powodujący skok pająka do przodu. Doskonała sprawa do straszenia sąsiadki z dołu cierpiącej na arachnofobię. Wiem. Sam bym sobie przylał za takie pomysły.
Kieszonkowy jednoręki bandyta.
Zwany przeze mnie nie wiem czemu bilardem. Ciągnęło się za taką małą wajchę w dół powodując obrót trzech bębnów z ikonami owoców. Zatrzymywało przyciskiem obok. Normalnie jak w kasynie.
Trąbki czy inne gwizdki.
Wszelkiego rodzaju przeszkadzajki wydające przenikliwe dźwięki. Trąbki, gwizdki z ptaszkami dmuchającymi w wiatraczki. Na szczęście katorga rodziców i sąsiadów nie trwała długo, a to z uwagi na kiepską jakość zabawek rozpadających się po jakimś czasie.
Pojazdy mechaniczne.
Wdzięczna kategoria. Pamiętam traktorek z przyczepką wydający dźwięk „tratatatatata” przy pchaniu do przodu. Były też koparki na korbkę ruszające ramieniem i łyżką. Po oderwaniu kołowej podstawy maluch mógł uczyć się podstaw mechaniki poznając wnętrze zawierające przekładnie zębate, korby i korbowody. Tak rodzili się przyszli inżynierowie.
Odpustowa pirotechnika.
Bardzo szeroka kategoria. W latach najwcześniejszych istniały chyba tylko dwa produkty – kapiszony i korki. Kapiszony to papierki w formie większego confetti lub w lepszej wersji taśmy papierowej z naniesionymi kropkami z masy siarkowej, która wydawała huk przy uderzeniu. Strzelało się z tego w kapiszonowcach umieszczając z tyłu na panewce po odciągnięciu kurka. Naciśnięcie spustu zwalniało kurek, który uderzał w kapiszon. Wersja alternatywna to imadło w warsztacie dziadka i młotek. W późniejszych latach pojawiły się również plastikowe, czerwone kółeczka stanowiące jakby magazynek do rewolwerów. Wygoda wzrosła, bowiem można było oddać sześć strzałów pod rząd. No a jak ktoś był szczęśliwym posiadaczem rewolweru metalowego, zapewne ze ZnAlu albo innego stopu, no to wtedy t o był Billy Kid podwórka. Na korki dzieciarnia miała zdecydowany ban. To już był materiał wybuchowy zwiększonego ryzyka. Papierowa tytka natkana masą pirotechniczną. Detonowało się to w korkowcach wpychając do lufy. Odciągnięty kurek powodował tym razem uderzenie w rzeczony korek metalowego trzpienia schowanego w lufie. Chyba każdy słyszał wtedy straszne historie o poparzonych twarzach i uszkodzonych oczach. Może i coś w tym było. Późniejsze czasy przyniosły również bardziej cywilizowaną pirotechnikę w formie klasycznych fajerwerków. Z reguły sprzedawał je jegomość prosto z walizeczki. Aby oszukać system sprzedawał nie same petardy, tylko kupony które odpowiadały losowym zestawom petard w danej cenie. Chyba więc na pohybel takim właśnie powstała ustawa hazardowa.
Myszka Miki na trapezie.
Wyrób stanowiący standard schyłkowego PRL-u. Zapewne na licencji Disneya 😛 . Myszka wisiała na lince, która po naciśnięciu dwóch przycisków z przodu naprężała się i sympatyczny gryzoń wykonywał zgrabne salto. Zabawa na parę minut lub do chwili rozwalenia całości.
Małpa na gumie.
Obiekt marzeń, święty graal i legenda. Nigdy nie miałem, nigdy też nie widziałem, ale z różnych opowieści wiem, że rzeczone cudo istniało. Nawet Ferdek Kiepski jako jedno z pijackich powiedzonek używał tekstu „skakała małpa na gumie”…
Żółwie Ninja.
Na fali popularności kreskówki o czterech zmutowanych żółwiach pojawiły się również i tego typu zabawki. Plotka głosiła, że istniały takie z otwieraną skorupą zawierającą schowek na oręże przypisane do konkretnego bohatera. Miałem jednego, chyba Leonarda, ale niedługo po zakupie gadowi odpadł łeb. Pewnie sprawka Shreddera.
Miecze świetlne.
Tutaj znowu animowany serial o He-Manie robił koniunkturę. Fajna plastikowa biała broń ze świecącym ostrzem, czasami w różnych kolorach w zależności od założonego filtra na żarówkę. Zdecydowany powód do szpanu wśród kolegów.

Pewnie wiele rzeczy pominąłem. No cóż. A wy co pamiętacie z odpustowych zabawek?

14 komentarzy

  1. wata cukrowa, szyszki ryżowe, obwarzanki uwielbiam, warszawska pańska skórka, a zabawki to pacłapka, czyli taki żelowy glut, który jak się nim rzuciło w szybę, zostawiał jebitne ślady, gniotek, czyli balon wypełniony mąką do ugniatania, jojo, rikitiki, czyli dwie kulki na pałąku, lub sznurku, które obijały się o siebie i można sobie było tym ostro po łapie pierdyknąć, dymiące diabełki, pukawkę ze sznurkiem też miałam, gierki kieszonkkowe, breloczki z wodą.

  2. Ptaszki pamiętam, choć niekoniecznie z odpustów. Nawet kiedyś tu na blogu je nagrałem

  3. Kapiszonowce, petardki różnego typu, korkowca też miałem, ten rewolwer też.
    Wszelkich ciepłych lodów i innej sztuczności nie cierpiałem, więc po stokroć nie takim rzeczom. Za to lubiłem watę cukrową, którą też można było uświadczyć. Jeśli chodzi o diabełki to ja znam te dymiące, którymi jak się rzuciło o ziemię to eksplodowały i dymiły lekko, więc to też jakaś tam śmieszna pirotechnika. To huk puk to do dzisiaj mam, zachowało mi się skądś z gór 😀 tam w środku był jakiś klej nawtykany nie wiem do końca w sumie po co, ale ubrudziłem sobie tym palce kiedyś. A pamiętacie te gliniane ptaszki, które się wodą napełniało i można było na nich grać? Miałem kilka takich.

  4. Przypomniało mi się śmieszne wydarzenie jak kiedyś pazerny księżulo, którego notabene parę lat później sami mieszkańcy przepędzili zapędził się ze zbieraniem na tacę aż pod te kramy i żebrał łachudra od tych sprzedawców.

  5. To ja miałem szczęście, bo u mnie powiedzmy, że pełnoprawne. Aha, i miałem ten metalowy duży rewolwer.

  6. Jojo to były z papieru czy folii błyszczącej albo takie na baterie świecące.

  7. Skaczące pająki i pistoleciki na kapiszony i gierki kieszonkowe sprzedawane są po dziś dzień. Ciastka ptysiowe i lody pamiętam, nie były wcale złe. Dla mnie najgorsze były i dalej są obważanki, o które ludzie się zabijają. Przecież to niema żadnego smaku. Ogórków nigdy nie widziałem :XD. U mnie jeszcze stał typek z wszelkim piractwem z najnowszymi hiciorami disco-dance odtwarzanymi na boomboxie marki Thompsonic roskręconym na maxa. A tak po za tym, to standardzik, wszelka elektroniczna chińszczyzna, tandetne plastikowe samochodziki i zawsze, ale to zawsze jojo.

  8. Co prawda to już w latach wcześnie dwutysięcznych, ale osobiście zaposiadłam taką piszczałkę-trąbkę z papiórkiem, który się był nadymał od trąbienia. Papierek nie wytrzymał konkurencji z sześcioletnimi płucami i już mniej więcej pół kilometra od kościoła (znaczy jakieś max 10 minut po zakupie) uległ degradacji. A potem piszczadło zostało jakoś przemyślnie skonfiskowane, bo hałas to to wytwarzało całkiem zacny.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink