Waldek Reaktywacja

Dalsza część. Zaczęte kiedyś, skończone niedawno… Pilipiuk płakał jak czytał…

Psss! – otwierana puszka nadmiernie nagrzanego piwa wydała przeciągły syk a ze szczeliny przy kluczyku zaczęła się wydobywać aromatyczna piana. Towarzystwo rozlokowało się na schodach do bocznego wejścia remizy strażackiej i najwyraźniej organizowało sobie niedzielny piknik. Pogoda temu sprzyjała w sam raz. Upał już tak nie doskwierał a delikatny wietrzyk doskonale chłodził nagrzane czoła. Na najwyższym stopniu leżała pomięta i potłuszczona środowa „Wyborcza” z wielkim na pół strony zdjęciem Wałęsy. Służyła ona najwidoczniej jako obrus, gdyż leżały na niej pocięte scyzorykiem kawałki „zwyczajnej”, na pół opróżniony słoiczek musztardy stołowej oraz kilka lekko już podeschłych kajzerek. Obok jadła znajdował się zapas zacnego napitku w postaci dwóch puszek „Eksportowego Super Stronga”, połówki wódki „Żniwnej”, napoczętej butelczyny „Matadora” oraz dwie, zupełnie nowe (nowość w wiejskim sklepie) flachy nalewki o mrożącej krew w żyłach nazwie „Buchaj 18%”. Sama zawartość jednak nie dosyć, że nic nie mroziła to jeszcze robiła wodę, zwłaszcza z mózgu. Paweł Gaciak, młody Siwak, Hajduk i Mitras nazywany z amerykańska „Kenedim” świętowal dzień święty, czyli niedzielne popołudnie. Wczorajszego dnia nie było we wsi zabawy, więc całe towarzystwo nie musiało cierpieć niedzielnego horroru zwanego kacem gigantem. Hajduk upił trochę piwa, po czym uzupełnił puszkę gorzałką. ”Jak już wódę pić, to w drinkach” – mawiał często i ta metoda pozwalała na to, że prawie nigdy nie dostawał na zabawach łomotu. Po prostu zawsze wcześniej zdążał przezornie zwalić się pod stół lub ławę. Totalne zamroczenie zwalniało go też z obowiązku uczestniczenia w policyjnych przesłuchaniach, gdy jego kompanom zdarzało się pójść na całość. „No i włączam telewizor, no ten, co go kupiłem miesiąc temu, pśtykam pilotem, patrzę a tu taaaaka dupa!” – z przejęciem opowiadał Kenedi. A balony jakie miała? – zapytał mimochodem Gaciak, nie odrywając wzroku od starej zapalniczki, która jakoś nie chciała palić. Wreszcie buchnął mały płomień i Paweł przystawił do niej koniec „Popularnego” bez filtra. Zaciągnął się, puścił dym nosem i popadł w lekkie odrętwienie, nie zważając na Kenediego, który referował obejrzanego pornosa. Boczne schody remizy były pozycją strategiczną. Ferajna miała z nich widok na drogę, przystanek, sklep i większość wsi. Droga, jak to w niedzielę w tych stronach, była prawie pusta. Raz na kilkanaście minut przejechał najwyżej jakiś przejezdny, lub miejscowy maluchem albo Komarkiem. Dwa razy na dzień na przystanek, z piskiem kół i zgrzytem nienaoliwionych drzwi zajeżdżał pekaes. Stawał chwilę, czasem kogoś zabierał lub wysadzał i z obłokiem czarnej jak smoła sadzy buchającej z przerdzewiałego tłumika, odjeżdżał w siną dal. Gaciak zlustrował zmęczonym wzrokiem okolicę, gdy zostrzegł na horyzoncie jakiś zbliżający się obiekt. Gdy się bliżej przyjrzał, rozpoznał Waldka pedałującego na pordzewiałym składaku. Gaciak wyciągnął papierosa z ust, zagasił go na prawym oku prezydenta i gdy rywal zbliżył się dostatecznie blisko, rzucił w jego kierunku ołowiane spojrzenie i z pogardą splunął na glebę. Waldek zauważył ten obraźliwy gest, więc posłał prowokatorowi soczystą wiązanke świąteczno-noworoczną i pokazał środkowy palec. Wobec braku reakcji zdecydował się do gamy sugestywnych komunikatów dodać jeszcze gest Kozakiewicza. Niestety wykonując tą akrobację musiał się puścić kierownicy, więc zaraz rypnął jak długi, gdy przednie koło napotkało jakąś nierówność na popękanym asfalcie. Ekipa pod remizą buchnęła szyderczym śmiechem. Waldek klnąc pod nosem podniósł się z asfaltu, otarł rękawem zakrwawione czoło, coś tam jeszcze rzucił na odchodne, po czym wsiadł na rower i pojechał dalej. Wolał nie zaczynać, kiedy byli w grupie. Zwłaszcza Hajduka się obawiał, bo ten to nie dosyć, że miał dłonie jak łopaty to jeszcze najpierw walił w mordę, potem się pytał, czy jaka awantura jest a dopiero na końcu interesowało go o co, i kogo znokautował. Zresztą ani on, ani reszta nie miała najwyraźniej ochoty na bójkę. W przeciwnym razie Waldek by się nie wywinął. Nastrój Gaciaka poprawił się diametralnie a szeroki uśmiech zagościł na jego nieogolonej, lekko podpitej twarzy. Sięgnął po resztę „Matadora”, przystawił do ust, wywalił zawartość „na hejnał” po czym zamachnął się i rzucił pustą butelką w kierunku, w którym pojechał chwilę wcześniej Waldek. Obyś zdechł baranie zasrany! – krzyknął wesoło. W tle dało się słyszeć miauczenie pękniętego dzwonu na dzwonnicy kościelnej, który lekko zagłuszył brzęk rozbijającej się butelki.
Ksiądz Grzegorz Borsucki nacisnął przycisk pilota i wyłączył oglądany akurat film. Spojrzał na zegarek i stwierdzając, że jest już pięć minut po dwunastej, leniwie podniósł otyłe cielsko ze skórzanego fotela. Ostatecznie suma trwa dopiero od pięciu minut. Za następne pięć zdąży dotrzeć do świątyni a w tym czasie wierni na pewno odśpiewają większość znanych sobie pieśni i na pewno nie zauważą lekkiego spóźnienia swojego kapłana (przecież organista wiedział co w takich sytuacjach robić). Ksiądz w każdym razie nie przejmował się tym w najmniejszym stopniu. Wychodził z założenia, że to jest JEGO parafia i JEGO parafianie, którzy chcąc, nie chcąc powinni być wyrozumiali na pewne drobne wady swojego duszpasterza w stylu notoryczne spóźnienia na nabożeństwo. Myśli księdza pochłaniało w tej chwili coś zupełnie innego. Wczorajszego wieczoru, podczas samotnego seansu filmowego z nieodzowną butelką szkockiej whisky wpadł on na genialny w swojej formie i prostocie pomysł. Gdy sobie go w tej chwili przypomniał jego tłuste wargi skrzywiły się w grymasie cynicznego uśmiechu…
„Więc tak się będzie przedstawiał porządek wizyty duszpasterskiej. Pewnie, drodzy parafianie, dziwicie się, dlaczego owa wizyta duszpasterska będzie mieć miejsce w drugim tygodniu lipca? A to dlatego, gdyż, jak mawia jedno z przysłów staropolskich, pańskie oko konia tuczy, tak i kapłańskie oko parafian na dobrą drogę nawraca i pilnuje, by w okolicy nie panoszyło się zło i okazja do grzechu. Spójrzcie na siebie i w zgodzie z własnym sumieniem sami sobie odpowiedzcie. Ile to razy w tym roku, a nie zapomnijmy, że dopiero połowa jego z małym hakiem upłynęła, opuściliście święte nabożeństwa, nie wspomagając tymże parafialnej kasy a i oczywiście grzech wielki popełniając? Ileż to czasu upłynęło od waszej ostatniej spowiedzi? A trzeba wam wiedzieć, że kto Mszę Świętą nagminnie opuszcza i nie spowiada się regularnie, ten w większym stopniu jest narażony na pokusy szatana. Ileż to razy widzę z okna samochodu was, waszych synów, córek ojców i matek bezczynnie przesiadujących pod remizą albo na przystanku lub pod sklepem? I żeby to jeszcze było tylko przesiadywanie… Ale nie! Wódka i tanie wino leje się tam strumieniami i agresję oraz chuć wzmaga! Ostatnie grosze z waszych portfeli idą na te zbytki. Dlatego też poczuwam się w obowiązku PRZYNAJMNIEJ dwa razy w roku z każdym parafianinem słowo zamienić, napomknąć i w razie potrzeby naprostować na drogę cnoty i dobra. Stąd ta druga wizyta duszpasterska, która będzie miała charakter edukacyjny i, choć to może dla was zabrzmi trochę odstręczająco, moralizatorski. Nic tak bowiem nie odsuwa pokusy jak ojcowskie upomnienie i szczera rozmowa z kapłanem. Przy okazji wizyta owa zostanie wykorzystana również do celów hmm… powiedzmy życia codziennego parafii. ogrodzenie kościoła przecież trzeba skończyć a i dzwon w najbliższym czasie pasowało by nowy odlać nie wspominając o cieknącym dachu świątyni. Dlatego też podczas wizyty duszpasterskiej zostanie zorganizowana zbiórka pieniędzy na cele remontowe związane z kościołem jak i moją posługą kapłańską. Proszę więc, żeby każda rodzina, w zależności od liczby osób, przygotowała odpowiednią sumę, powiedzmy zaczynającą się od dwustu tysięcy złotych za osobę, licząc oczywiście również dzieci. Wiem, że kwota ta może wydawać się niektórym z was niemała, jednak odpowiedzcie sobie, w zgodzie z własnym sumieniem, czy więcej nie przepuszczacie na wiejskich zabawach i na alkohol? A jeżeli przeżyjecie jeden, lub dwa tygodnie w abstynencji od wódki i hucznych zabaw, to nic wam się nie stanie a i na zdrowie to wyjdzie, zarówno fizyczne jak i duchowe…”
Ksiądz Borsucki lubił przemawiać jak średniowieczny kapelan lub starotestamentowy prorok. Swoją elokwentną wymową starał się więc wmówić swojemu stadku , iż cel edukacyjno – moralizatorski jest nadrzędny wobec celu życia codziennego. W rzeczywistości było dokładnie odwrotnie a i sam Borsucki chyba zdawał sobie sprawę, iż nawet jego kwieciste przemówienie nie jest w stanie zamaskować prawdy. Ludzie zgromadzeni w świątyni bowiem zaczęli szemrać między sobą ale doświadczony ksiądz wiedział, że do granicy ludzkiej wytrzymałości ma jeszcze dość znaczący dystans.
Prawdę mówiąc owa parafia nie miała szczęścia do kapłanów. Powszechnie mówiono (i było to chyba zgodne z zamysłem kurii) iż służyła ona raczej za miejsce zsyłek dla czarnych owiec kapłańskiego stanu. Bowiem rzadkością było, by którykolwiek ksiądz pełnił swoją posługę przez całą regulaminową kadencję i kończył ją w sposób naturalny, czyli bez żadnych perturbacji przenosił się do innej parafii. w ciągu sześćdziesięciu lat zdarzało się kilka parafialnych buntów i co za tym idzie przymusowych eksmisji niepokornych kaznodziei. Kilka razy także opuszczali oni parafię z własnej woli, czasem z pokaźnymi oszczędnościami, czasem bez, przy czym okazywało się, że we wsi pojawiali się nowi parafianie, których chrzcił następca uciekiniera. Zdarzyło się też raz podpalenie plebanii, oczywiście przez nieznanych sprawców a nawet kiedyś wypadek śmiertelny, gdyż przed paru laty w pobitym na śmierć (oczywiście też przez nieznanych sprawców) na zabawie młodym mężczyźnie, który według świadków śmiał zaczepiać i szczypać po pośladkach miejscowe dziewczyny rozpoznano nowego wikariusza. Borsucki oczywiście wiedział o tym fatum dlatego, gdy upłynęła trzecia rocznica jego proboszczowania zaczął się skrzętnie przygotowywać na możliwy rychły koniec. W tym celu stawał się coraz bardziej pazerny na mamonę. Nie można powiedzieć, by był jednak na nią kiedykolwiek obojętny. Przecież dach był pierwszą inwestycją w parafii, na którą Borsucki zbierał fundusze – i to przez okrągłe pół roku. Potem pieniądze dziwnym trafem wyparowały z parafialnej kasy a na podwórku przed plebanią pojawiło się nowiutkie BMW. Ksiądz tłumaczył wiernym, że jest to dar jego poprzednich parafian i brata z Ameryki a całą sumę przeznaczoną na remont dachu wpłacił na lokatę w celu uzyskania odsetek. W późniejszym czasie pojawił się również temat całkowicie pewnej inwestycji w akcje na giełdzie aż do uszu parafian pewnej niedzieli doszło wzruszające i oburzające w swojej treści przemówienie o pazerności nieuczciwych maklerów i hiobowa wieść o utracie całej kwoty przeznaczonej na renowację dachu. Wykop na nowe ogrodzenie także stał bezużytecznie od ponad roku i już częściowo zdążył się osypać i wypełnić wodą. Zawsze jednak brakowało jakiejś konkretnej sumy, a to cement zdrożał, a to coś tam a to coś tam. Na szczęście mało parafian miało okazję zaobserwować, iż na plebanii co rusz pojawiały się takie luksusy jak nowe, tapicerowane skórą meble, nowy telewizor i magnetowid oraz wypasiony sprzęt grający. Datki z lipcowej wizyty duszpasterskiej też oczywiście nie były przeznaczone na przęsła ogrodzenia i cegły, lecz na podreperowanie prywatnego budżetu przedsiębiorczego kapłana. Z jego pobieżnych obliczeń wynikało bowiem, iż co dekadę przewijało się przez parafię około trzech duchownych. Należało się więc spieszyć.
Kilka dni później w gałązkowym obejściu Waldek oraz jego kamrat jak gdyby nigdy nic robili sobie wieczorną imprezę z gatunku tych rozpoczynających weekend. Następna w kolejności była wiejska zabawa a potem niedzielne leczenie kaca. Szykowała się więc niezła trzydniówka więc trzeba było nabrać wprawy. No to golniem bo pierdolniem! – Waldek wyrzekł słowa toastu po czym zbliżył musztardówkę do spierzchniętych warg i grzdylnął sobie tak, że w jego krtani aż zabulgotało jak z muszli klozetowej. Zagryzł potem kawałkiem ogórka konserwowego i nalał po brzegi kumplowi. Gałązka sztachnął się papierosem po czym nie wypuszczając dymu łyknął zawartość. Dopiero po przełknięciu z jego ust wydobył się siny obłok. Orz ty w mordę kopany! – Waldek wyraził słowa podziwu na umiejętności kumpla. To po marynarsku – pochwalił się gałązka. Wiesz, że ludzie gadają, że proboszcz po kolędzie w lipcu będzie chodził? Co ty pieprzysz, w lipcu? – odrzekł zdziwiony towarzysz zastanawiając się, czy wódka nie zaszkodziła koledze. No tak gadają, ja nie wiem – bronił się Gałązka. Różne głupoty gadają ale przecież i proboszcz różne głupoty robi – dodał po chwili. No nie wiem, jak gdyby się bardziej zastanowić…- mruknął pod nosem Waldek zapalając przy tym papierosa. Nooo w każdym razie Waldusiu, cyk! – rzekł pojednawczo Gałązka po czym podał kompanowi ponownie napełnioną szklaneczkę. Waldek nie zdążył jej podnieść do ust, gdy nagle na progu domu ujrzeli niecodzienne towarzystwo, przynajmniej takie, którego za Chiny Ludowe się nie spodziewali. W drzwiach wejściowych stał bowiem młody ministrant a za nim wyraźnie widoczny był obwisły bandzioch księdza Borsudzkiego. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – oficjalnie zaburczał basowym głosem ksiądz proboszcz. Na wieki wieków – obojętnie odparł Waldek i strzelił sobie kolejkę. Co, ksiądz na imprezę na krzywy ryj przychodzi? – zakpił sobie z kapłana. Waldek nie lubił księży odkąd jeden nie dopuścił go do bierzmowania, zaś Borsuckiego nie lubił szczególnie, odkąd ten, jakiś czas temu wyczytał jego nazwisko z ambony jako przykład niemoralnego prowadzenia się i grzesznego życia. Widzę, że zamiast przygotowań do wizyty duszpasterskiej wolicie panowie raczej libację przeprowadzać?! – zagrzmiał proboszcz i znacząco skinął na ministranta, żeby ten w tej chwili opuścił pomieszczenie. Chłopiec popatrzył z nadzieją w oczach na Waldka i Gałązkę w nadziei na jakiś skromny, tradycyjny napiwek. Gałązka korzystając z chwili nieuwagi proboszcza zajętego lustracją brudnych ścian szybko poczęstował chłopca papierosem. Ten uśmiechnął się od ucha do ucha, schował zdobycznego „Klubowego” do kieszeni I szybko opuścił Waldusiowy dom. No niezłe rzeczy panowie, niezłe rzeczy – mruczał gniewnie proboszcz wciąż zajęty oglądaniem obskurnego pomieszczenia w jakim przyszło mu odbywać wizytę duszpasterską. Może jednak szanowny ksiądz przestanie marudzić i usiądzie? – zapytał lekko kpiącym głosem Waldek podstawiając do stołu międzyczasie dodatkowy taboret. Nalej no księdzu kielicha, bo przecież to „po kolędzie” więc mróz na dworze i jeszcze nam się tu bidulek zaziębi – Waldek uśmiechną się od ucha do ucha i skinął na Gałązkę, który w lot pojął o co chodzi i zgrabnym ruchem nalał do pełna i postawił musztardówkę obok miejsca księdza. Nie, dziękuję nie będę pił – odparł już bardziej onieśmielonym głosem proboszcz, wciąż stojąc na środku izby. Chyba ksiądz nie będzie gardził gościną prostych ludzi? – udał zdziwienie Waldek i wymownym gestem sięgnął po siekierkę opartą o ścianę. kapłana oblały zimne poty, słowa stanęły w gardle i rad nie rad przestraszony zawoalowaną groźbą usiadł ciężko na stołku. No to cyk! – Gałązka nalał sobie kolejną szklaneczkę i stuknął się o proboszczową musztardówkę. Niee, dziękuję – Borsucki próbował się niezdarnie wymówić od picia ale groźny wzrok Waldka w połączeniu z widokiem jego wyjątkowo spokojnej twarzy z dobrotliwym uśmiechem nie wróżyły nic dobrego. Drżącą ręką podniósł więc musztardówkę do ust, zamoczył wargi, pociągnął mały łyczek po czym zakrztusił się mocno. No popatrz stary, proboszczowi wódka nie smakuje – zakpił Waldek – proszę księdza, na raz to trzeba wypić. Tak szybciutko, cyk. W mgnieniu oka przyłożył szkło do ust, przechylił głowę do tyłu i błyskawicznie spożył berbeluchę. Borsucki spojrzał na Waldka przestraszonym wzrokiem. No to teraz księdza kolej – skwitował Gałązka. Nie ma się co ociągać, bo czasu szkoda. Przestraszony proboszcz rad, nie rad podniósł szklaneczkę do ust, wziął głęboki oddech i wolno wlał w siebie alkohol. Odstawił puste szło, pobladł na twarzy i już zdawało się, że mdłości wezmą górę kiedy to Waldek usłużnie podsuną zielonemu na twarzy kapłanowi talerzyk z ogórasami. Niech ksiądz teraz sobie spokojnie zakąsi, bo widać, że nieprzyzwyczajony. Borsucki łapczywie zgarnął grubymi paluchami dwa ogórki na raz, szybko wsunął je do ust i nie gryząc nawet zbyt dokładnie połknął z łapczywością. Mdłości przeszły jak ręką odjął. No widzi ksiądz – stwierdził Gałązka dobrotliwie. Grunt to złapać rytm. Ale widzę, że to już koniec – wysapał proboszcz spoglądając na pustą flaszkę. No to ja dziękuję serdecznie za poczęstunek i będę już szedł. Z Bogiem – powiedział ksiądz i próbował wstać. Zaraz, zaraz – usadził go Waldek. Jaki koniec? Zapytał wyciągając międzyczasie dwie pełne półlitrówki spod stołu. Jak na jednej imprezie zabrakło alkoholu to ich w Biblii obsmarowali i potrzebna była interwencja boska. No to tak jakby historia się powtórzyła – skwitował namaszczonym tonem kompan Waldka. No to teraz jeszcze po kropelce, jeszcze po kropelce – Waldek zanucił fałszywie weselną przyśpiewkę nalewając bimber do trzech musztardówek. Ale ja naprawdę już dziękuję – wyjęczał proboszcz. Siekiera, motyka, bimber, szklanka – Waldek zaśpiewał tym razem okupacyjną piosenkę wyciągając przy tym rękę w stronę siekierki. Ksiądz w mig zrozumiał aluzję, przeżegnał się, złapał za szkło i ekspresowo chlapnął sobie bimberku. Oczy prawie wyszły mu z orbit, ale poprzedni grzdyl znieczulił błonę śluzową i druga kolejka nie wyszła tak źle. No to po ogóreczku – zaproponował Gałązka stukając się z kompanem szkłem. Ksiądz zakąsił, dwaj gospodarze po chwili poszli w jego ślady. A może ksiądz zapali – spytał Waldek podtykając kapłanowi paczkę Klubowych. Nie, dziękuję, aaaa zresztą… – Borsucki zdecydował się w końcu. Gałązka usłużnie podał mu ogień. Proboszcz wyraźnie spuścił z tonu i nieco się wyluzował. Mocny samogon wyraźnie zaczął na niego działać. Zaciągnął się ostrym dymem, zakasłał trochę i wypuścił dym nosem. Noo – odezwał się Waldek z uznaniem – widzę, że z księdza swój chłop. Ksiądz lekko uśmiechnął się słysząc te słowa. Zresztą zawsze był łasy na pochwały. No to w takim razie w górę szkło – dodał Gałązka nalewając hojnie współbiesiadnikom. Zdrowie księdza proboszcza! Tym razem gość nie oponował i z wyraźną chęcią wychylił kolejkę. Widać było, że jak to powiedział Gałązka – złapał rytm i nabrał ochoty na biesiadowanie. No widzi ksiądz – Waldek poklepał jowialnie proboszcza po ramieniu – ma ksiądz o nas jak najgorsze zdanie, a okazuje się, że nie jesteśmy tac najgorsi. Co my winni, że gościnni? – zarymował filozoficznie Gałązka, po czym wstał i z kuchennej szafki wyjął dobrze podwędzone pęto myśliwskiej kiełbasy i świeżo wypieczony bochenek wielskiego chleba. Czym chata bogata, proszę się częstować – powiedział stawiając produkty na stole. Ksiądz odłamał kawałek kiełbasy i skosztował. Smakowała wprost wybornie. Niebo w gębie – powiedział z pełnymi ustami. Niech jeszcze ksiądz chlebusia spróbuje – zachęcił Gałązka. Sam piekłem dzisiejszego poranka. A więc ma pan również w ręku fach piekarza – stwierdził Borsucki gryząc grubą pajdę świeżego chleba. Cudo, naprawdę cudo – pochwalił. Chciał teraz zmyć nieprzyjemne pierwsze wrażenie z ich spotkania. Niezbyt przyjemnie zaczęła się, muszę przyznać, moja wizyta duszpasterska, ale teraz widzę, że z panów naprawdę dobrzy ludzie. No widzi ksiądz, trzeba było nas lepiej poznać – odrzekli wspólnie Waldek i Gałązka. Od nas wychodzi się sytym, albo w ogóle się nie wychodzi – zacytował Waldek zdanie przeczytane w jednej książce. No to teraz po kielichu na zgodę – dodał Nie omieszkam – uśmiechnął się proboszcz i sam polał coraz bardziej smakujący mu bimberek. Wypili, zakąsili, odetchnęli, zapalili papierosy. Impreza zaczynała się coraz bardziej rozkręcać. Gałązka przyniósł z sąsiedniego pokoju akordeon i zaczął wygrywać na nim kalecząc niemiłosiernie biesiadne szlagiery. Waldek wyciągnął z kieszeni trochę już przechodzoną talię kart i zaproponował kompanom partyjkę pokera…
Stojący przed domem Gałązki ministrant zagasił niedopałek zdobycznego szluga. Chyba to już koniec kolędy – stwierdził słysząc dobiegające z wnętrza odgłosy imprezy i ostrego rżnięcia w karciochy…
Mój biedny łeb – wyjęczał Gaciak przykładając sobie do czoła schłodzoną puszkę piwa. Kac morderca nie ma serca. Siąpił deszcz, a całe towarzystwo w postaci Pawła Gaciaka, Mitrasa i młodego Siwaka leczyło się zimniutkim Super Strongiemz syndromu sobotniej nocy kryjąc się przed deszczem pod daszkiem na bocznych schodach remizy. Hajduka nie było tym razem między nimi, gdyż ten jeden jedyny raz to on został znokautowany podczas tradycyjnego mordobicia i dochodził spokojnie do siebie leżąc na urazówce w szpitalu powiatowym. Towarzystwo miało minorowe miny. Nie dosyć, że całą niedzielę miało padać to jeszcze sąsiednia wiocha wystawiła silną grupę pod wezwaniem i niestety to przyjezdni opanowali całą imprezę. Mitras łyknął złocistego eliksiru i pomacał rozcięty łuk brwiowy. Jeszcze się odegramy – powiedział smutno pod nosem Siwak. Cała trójka błądziła smętnym wzrokiem o pustym, błotnistym placu przed remizą. Słychać było tylko miarowe siąpienie deszczu. Nagle do ich uszu dobiegł basowy pomruk silnika i chwilę potem na szosie dostrzegli jadące z dużą prędkością czarne BMW. Ale się proboszczowi śpieszy – stwierdził Gaciak. W tym momencie pędzący pojazd wszedł bokiem w zakręt i zatrzymał się jakieś półtora metra od nich. Bezszelestnie odsunęły się boczne szyby i zdumiona ekipa dostrzegła z ogromnym zdziwieniem, że na miejscu kierowcy zamiast proboszcza siedzi Gałązka, a obok niego dumnie wypręża wątłą pierś jego kompan Waldek. No i co frajerzy zasrani? – krzyknął Waldek pokazując stojącym jak słupy soli znajomkom środkowy palec. Gałązka wbił bieg, dodał gazu. Koła zabuksowały w rozmiękłym gruncie ochlapując całą trójkę od stóp do głów świeżym błotem i pojazd zarzucając tyłem pomknął w dalszą drogę.
Jak to możliwe, jak to możliwe, jak to możliwe… – powtarzał jak mantrę proboszcz Borsucki chłodząc czoło lodowatym kompresem. Był cały zielony na twarzy i ogólnie wyglądał jak kupa nieszczęścia. Co jakiś czas jego wzrok padał na leżącą na stole umowę kupna – sprzedaży czarnego BMW i na trzy wyraźne podpisy: jego, Waldka, oraz Gałązki. Jak to możliwe, że dałem się tak zrobić. Przegrać w pokera taki samochód z tymi obszczymurami… Jak to możliwe, jak to możliwe??? Za jakie grzechy??? – żałośnie jęczał skacowany kapłan. Pragnął uleczyć ból duszy i ciała. Niestety szkockiej już nie było…

14 komentarzy

  1. A szkoda swoją drogą, że zrezygnował z tej pięknej postacio-koncepcji w nowszych książkach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink